Выбрать главу

Nastał świt popojutrza, nim w końcu ujrzeli w dali czarne urwiska, gdzie mieszkała Mewa, kiedy zaś wylądowali w zatoczce Psamatosa, słońce solidnie grzało ich w plecy, a szczyty piaszczystych pagórków zdążyły już wyschnąć.

Mewa krzyknęła cicho i postukała dziobem w leżący na ziemi kawałek drewna. Ten natychmiast wyprostował się i zamienił w lewe ucho Psamatosa; wkrótce dołączyło do niego drugie ucho oraz reszta brzydkiej głowy i szyi czarodzieja.

— Czego chcecie ode mnie tak wcześnie? — spytał gderliwie Psamatos. — To moja ulubiona pora snu.

— Wróciliśmy! — zawołała Mewa.

— A ty, jak widzę, pozwoliłeś się jej przynieść na grzbiecie — dodał Psamatos, odwracając się do pieska. — Można by sądzić, że po wyścigach ze smokiem lot do domu nie sprawi ci żadnych kłopotów.

— Ależ proszę pana! — odparł Łazikanty. — Zostawiłem skrzydła na księżycu; tak naprawdę nie należały do mnie. Zresztą bardzo chciałbym znów stać się zwykłym psem.

— No dobrze. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś jako "Łazikanty". I powinieneś. Teraz, jeśli rzeczywiście tego pragniesz, znowu możesz zostać Łazikiem. Możesz wrócić do domu, bawić się swoją żółtą piłką, sypiać w fotelach, jeśli nadarzy się sposobność, wskakiwać ludziom na kolana i być porządnym, szanowanym psem.

— A co z chłopcem? — spytał Łazik.

— Przecież uciekłeś od niego, głuptasie, i to aż na księżyc!

— Psamatos udawał zdumienie i oburzenie, lecz jego mądre oko rozbłysło figlarnie.

— Powiedziałem: do domu, i to właśnie miałem na myśli.

Przestań się jąkać i nie kłóć się ze mną!

Biedny Łazik jąkał się, bo usiłował wtrącić bardzo uprzejmie "panie P–samatosie". Wreszcie mu się udało.

— P–P–Proszę, p–p–panie P–P–Psamatosie — rzekł żałośnie. — P–Przepraszam bardzo, ale spotkałem go potem i teraz nie chcę już uciekać. Zresztą tak na prawdę należę przecież do niego, czyż nie? Więc powinienem tam wrócić.

— Co za bzdury! Oczywiście, że nie należysz i nie powinieneś! Jesteś własnością starszej pani, która pierwsza cię kupiła, i właśnie do niej będziesz musiał wrócić. Nie można kupować kradzionych rzeczy, podobnie zaczarowanych — wiedziałbyś o tym, gdybyś znał Prawo, mój niemądry psiaku. Matka chłop ca Numer Dwa zmarnowała swoje sześć pensów i tyle. A zresztą, jakie znaczenie ma spotkanie we śnie? — zakończył Psamatos, mrugając porozumiewawczo.

— Zdawało mi się, że niektóre sny Człowieka z Księżyca się spełniają — powiedział ze smutkiem mały Łazik.

— Naprawdę? Cóż, to już problem Człowieka z Księżyca. Ja mam natychmiast przywrócić ci poprzedni rozmiar i odesłać, gdzie twoje miejsce. Artakserkses odszedł stąd — może tam, gdzie teraz mieszka, okaże się bardziej użyteczny — toteż nie musimy się już nim przejmować. Podejdź tu!

Złapał Łazika, machnął swą pulchną dłonią nad głową pieska i proszę — nic się nie stało! Powtórzył swój gest — wciąż nic! Żadnej zmiany!

Wtedy Psamatos wynurzył się z piasku i Łazik po raz pierwszy zobaczył, że czarodziej ma nogi jak królik.

Tupał nimi i kopał, wyrzucał w powietrze piasek i rozdeptywał muszelki, prychając jak rozwścieczony mops, na nic jednak — ciągle nic się nie działo.

— Przechytrzył mnie ten magik od wodorostów, na wrzody i choroby! — klął gniewnie. — Nabrał mnie, perski zbieracz śliwek — oby ktoś przerobił go na powidła! — wrzasnął, i krzyczał tak, póki się nie zmęczył. Wówczas usiadł.

— No cóż! — powiedział, uspokoiwszy się nieco. — Człowiek uczy się całe życie! Ale Artakserkses jest naprawdę dziwny. Kto by pomyślał, że przypomni sobie o tobie w całym tym rwetesie i przed udaniem się w podróż poślubną zmarnuje na ciebie swój najsilniejszy czar — tak jakby jego pierwsze zaklęcie nie wystarczyło dla głupiego małego szczeniaka? Pęknąć można ze złości. Teraz przynajmniej nie muszę się zastanawiać, co dalej — ciągnął Psamatos. — Istnieje tylko jedno wyjście. Musisz iść do niego i błagać o przebaczenie. Na mą duszę jednak! Nie zapomnę mu tego, póki morze nie stanie się dwakroć tak słone i o połowę bardziej suche. Idźcie na spacer, wy dwoje, i wróćcie za pół godziny, kiedy poprawi mi się humor!

Mewa i Łazik powędrowali brzegiem i dalej, na skały.

Ptak frunął powoli, a bardzo zasmucony Łazik biegł niespiesznie za nim. Zatrzymali się przed domem ojca chłopca, a Łazik przecisnął się nawet przez furtkę i usiadł na klombie pod oknem sypialni.

Wciąż jeszcze było bardzo wcześnie, lecz z nadzieją zaczął ujadać — ale chłopcy albo bardzo mocno spali, albo nie było ich w domu, bo nikt nie wyjrzał na zewnątrz. Tak przynajmniej sądził Łazik.

Zapomniał, że świat rządzi się innymi prawami niż ogród na ciemnej stronie księżyca i że ciągle ciąży na nim zaklęcie Artakserksesa, które zmniejszyło go, a także osłabiło jego głos.

Po jakimś czasie Mewa poprowadziła go, pogrążonego w żalu, z powrotem do zatoczki. Tam czekała na nich zupełnie nowa niespodzianka.

Psamatos rozmawiał z wielorybem!

Bardzo dużym wielorybem–Uinem, najstarszym z Prawdziwych Wielorybów. Małemu Łazikowi wydał się wielki jak góra, gdy leżał tak z ogromną głową spoczywającą w głębokiej sadzawce tuż przy brzegu.

— Przykro mi, ale w tak krótkim czasie nie zdołałem załatwić nic mniejszego — oznajmił Psamatos. — Niemniej jednak jest bardzo wygodny!

— Wchodź do środka! — polecił wieloryb.

— Do widzenia!

Wchodź do środka! — zawtórowała mu Mewa.

— No już, wchodź, pospiesz się! — dodał Psamatos.

— Nie gryź tylko niczego ani nie drap, bo stary Uin jeszcze zacznie kaszleć, a to by ci się nie spodobało.

Łazik bał się prawie tak samo jak wówczas, gdy Człowiek z Księżyca kazał mu wskoczyć do dziury w swej piwnicy.

Cofnął się i Mewa z Psamatosem musieli go popchnąć. Zrobili to bez zwłoki; szczęki wieloryba zatrzasnęły się z hukiem. Wewnątrz było bardzo ciemno i cuchnęło rybami. Łazik przysiadł, dygocząc ze strachu, i kiedy tak siedział (nie śmiąc nawet podrapać się w ucho), usłyszał — czy też zdawało mu się, że słyszy — chlupot i plaśnięcia wielkiego ogona; poczuł także — czy też zdawało mu się, że czuje — jak wieloryb nurkuje coraz głębiej i niżej, aż na dno Głębokiego Niebieskiego Morza.

Kiedy jednak wieloryb zatrzymał się i znów szeroko otworzył paszczę (z prawdziwą radością; wieloryby wolą pływać z rozchylonymi szczękami, łapiąc do paszczy niesione przez wodę jedzenie, ale Uin był bardzo uprzejmym zwierzęciem), Łazik, wyjrzawszy na zewnątrz, przekonał się, że morze rzeczywiście jest niezmiernie głębokie, ale bynajmniej nie niebieskie.

Dostrzegł jedynie jasnozielone światło, a kiedy wyszedł, odkrył, iż stoi na białej, krętej, piaszczystej ścieżce, biegnącej przez mroczny, fantastyczny las.

— Idź prosto. To już niedaleko — powiedział Uin.

Łazik poszedł prosto — przynajmniej tak prosto, jak na to pozwalała ścieżka — i wkrótce ujrzał przed sobą bramę wielkiego pałacu, zbudowanego, jak się zdawało, z różowo–białego kamienia, przez który przeświecało światło. Jego liczne okna jarzyły się zielonym i błękitnym blaskiem.

Wokół ścian rosły ogromne morskie drzewa, wyższe niż kopuły pałacu, które wznosiły się przed nim dumnie, lśniąc w ciemnej wodzie. Grube gumowe pnie drzew gięły się i kołysały niczym trawy, a w mrocznym gąszczu gałęzi tłoczyły się złote i srebrne rybki, czerwonoryby, białoryby i fosforyzujące ryby, podobne do ptaków. Ale nie śpiewały.