Выбрать главу

To syreny śpiewały w pałacu.

Och, cóż to była za pieśń!

A wszystkie morskie wróżki wtórowały im chórem. Z okien wylewała się muzyka — to setki mieszkańców morza grały na rogach, fletach i konchach. Morskie gobliny uśmiechały się do niego szyderczo z cienia pod drzewami, podczas gdy Łazik — który maszerował naprzód najszybciej, jak umiał — odkrył, że pod wodą stąpa mu się ciężko i niezdarnie.

Ale czemu nie utonął? Nie wiem, przypuszczam jednak, że załatwił to Psamatos Psamatydes (wie znacznie więcej o morzu, niż przypuszcza większość ludzi, choć jeśli tylko może temu zaradzić, nie zanurza w nim nawet palca u nogi), kiedy Łazik i Mewa spacerowali, a on, kipiąc gniewem, obmyślał nowy plan.

W każdym razie Łazikanty nie utonął, lecz zanim jeszcze znalazł się przy drzwiach, zaczął żałować, że nie jest gdziekolwiek indziej, nawet w mokrym wnętrzu wieloryba: z fioletowych krzaków i gąbczastych zagajników przy ścieżce wyglądały na niego tak dziwaczne postaci i twarze, że czuł się bardzo niepewnie.

W końcu stanął przed ogromną bramą i odrzwiami z macicy perłowej, nabijanej zębami rekinów, osadzonymi w złotym, obramowanym koralem łuku.

Wielki pierścień kołatki porastały białe pąkle, z każdej zwisały czerwone wstążki; rzecz jasna jednak. Łazik nie mógł jej dosięgnąć, a zresztą i tak nie zdołałby jej poruszyć. Tak więc zaszczekał, ku swemu zdumieniu całkiem donośnie.

Muzyka wewnątrz urwała się przy trzecim szczeknięciu i drzwi uchyliły się powoli. Jak sądzicie, kto je otworzył? Artakserkses we własnej osobie, ubrany w śliwkowy aksamit i zielone jedwabne spodnie! Nadal trzymał w ustach wielką fajkę, tyle że miast dymu wydmuchiwał z niej piękne tęczowe bąbelki, ale nie miał kapelusza.

— Witam — rzekł. — A zatem zjawiłeś się! Tak sądziłem, że wkrótce zmęczy cię towarzystwo starego P–samatosa (och, jak pogardliwie prychnął, wymawiając przesadnie owo P!). Wcale nie jest taki wszechmocny, jak uważa. Cóż, po co tu przyszedłeś? Właśnie urządzamy przyjęcie i przeszkodziłeś muzykantom.

— Proszę, panie Arterksaksesie, to znaczy Ertaksarksesie — zaczął zdenerwowany Łazik, usiłując być bardzo grzeczny.

— Och, nie przejmuj się moim imieniem! Nie przeszkadza mi, że je przekręcasz — odparł z irytacją czarodziej. — Wytłumacz się, i to szybko. Nie mam czasu na długie dywagacje.

— Odkąd poślubił bogatą córkę morskiego króla i został mianowany na stanowisko Pacyficzno–Atlantyckiego Maga (zaplecami nazywano go w skrócie PAM), ogromnie wbił się w dumę.

— Jeśli masz do mnie jakąś sprawę, lepiej wejdź i zaczekaj w przedsionku. Może po tań cach znajdę dla ciebie chwilę.

Zamknął drzwi za Łazikiem i odszedł.

Piesek odkrył, że znalazł się w wielkim, mrocznym pomieszczeniu pod słabo oświetloną kopułą. Wszędzie wokół widział ostro zakończone, łukowate drzwi, zasłonięte kotarami z wodorostów. Większość z nich była ciemna, lecz z jednych dochodziło światło i głośna muzyka — muzyka, która zdawała się trwać i trwać, nigdy się nie powtarzając i nie cichnąc ani na chwilę.

Łazikowi wkrótce znudziło się czekanie, toteż podszedł do jasnych drzwi i zajrzał przez zasłonę. Przed nim otwierała się rozległa sala balowa o siedmiu kopułach i dziesięciu tysiącach koralowych kolumn, oświetlona najczystszą magią i wypełniona ciepłą migoczącą wodą.

Tam właśnie złotowłose morskie panny i ciemnowłose syreny, śpiewając do wtóru, tańczyły skomplikowane tańce — nie na ogonach, lecz pływając w czystej wodzie w górę i w dół, a także w tył i w przód.

Nikt nie zauważył noska małego psa, wystające go spomiędzy wodorostów, toteż po chwili Łazik zakradł się do środka.

Podłogę wysypano srebrnym piaskiem i różowymi sercówkami, otwartymi i kołyszącymi się łagodnie w falującej wodzie, toteż bardzo ostrożnie stawiał łapy i trzymał się tuż przy ścianie.

Nagle usłyszał nad sobą czyjś głos: — Co za uroczy piesek! To z pewnością pies lądowy, nie morski. Jakim cudem tu się dostał? Takie maleństwo!

Łazik uniósł wzrok i ujrzał piękną syrenę o złotych włosach, spiętych dużym czarnym grzebieniem, siedzącą na półce tuż nad nim. Jej nieszczęsny ogon zwisał w dół, ręce wprawnie łatały jedną z zielonych skarpetek Artakserksesa. Była to, rzecz jasna, pani Artakserksesowa (zazwyczaj nazywana księżniczką Pam; cieszyła się powszechną sympatią, czego nie da się rzec o jej mężu). Artakserkses siedział obok niej i choć twierdził, że nie ma czasu na długie dywagacje, cierpliwie słuchał przemowy swojej żony — albo przynajmniej słuchał, dopóki nie pojawił się Łazik.

Widząc pieska, pani Artakserksesowa zakończyła dywagacje i łatanie skarpetki, spłynęła w dół, chwyciła go i zabrała na kanapę. W istocie był to parapet na pierwszym piętrze (w podmorskich domach nie ma schodów — ani parasolek — z tego samego powodu), drzwi zaś i okna niespecjalnie różnią się od siebie.

Wkrótce syrena usadowiła wygodnie swe piękne (i dość pulchne) ciało na kanapie, sadzając sobie Łazika na kolanach. Spod siedziska natychmiast rozległo się gniewne warczenie.

— Leżeć, Łazik!

Leżeć!

Dobry pies! — powiedziała pani Artakserksesowa.

Nie zwracała się jednak do naszego Łazika, lecz do białego morskiego psa, który mimo jej poleceń wychylił się właśnie spod kanapy, warcząc, skomląc, przebierając w wodzie małymi płetwiastymi łapami i wymachując długim płaskim ogonem. Z ostrego nosa wydmuchiwał fontannę bąbelków.

— Co za okropny zwierzak! — rzucił nowy pies. — Spójrzcie tylko na jego nędzny ogon, na jego stopy i dziwaczną sierść!

— Sam na siebie popatrz — odparł Łazik z kolan syreny — a nie zechcesz tego powtórzyć! Kto cię nazwał Łazikiem? — skrzyżowanie kaczki z kijanką, udające psa.

Jak widzicie, raczej się sobie spodobali, i to od pierwszego wejrzenia. Istotnie, wkrótce bardzo się zaprzyjaźnili — może nie aż tak, jak Łazik z księżycowym psem, choćby dlatego, iż jego pobyt pod morzem trwał krócej, głębiny zaś nie są tak przyjemnym miejscem dla piesków jak księżyc, pełno w nich bowiem mrocznych, strasznych miejsc, do których światło nigdy nie dociera i nie dotrze, gdyż nie zostaną odkryte do czasów, aż całe światło zgaśnie.

Żyją tam potworne istoty, starsze, niż można sobie wyobrazić, silniejsze niż zaklęcia, większe, niż ktokolwiek potrafi zmierzyć.

Artakserkses przekonał się już o tym. Stanowisko PAM–a to nie najłatwiejsza praca świata.

— A teraz płyńcie sobie i pobawcie się — poleciła jego żona, gdy kłótnia między psami ucichła i oba zwierzaki obwąchiwały się z ciekawością.

— Nie ganiajcie ognioryb, nie gryźcie morskich anemonów, nie dajcie się złapać małżom i wróćcie na kolację.

— Przepraszam, ale ja nie umiem pływać — powiedział Łazik.

— Ojej! To ci dopiero — westchnęła.

— PAM! — Jak dotąd tylko ona nazywała go tak prosto w oczy. — To przynajmniej mógłbyś załatwić.

— Oczywiście, moja droga — odparł czarodziej. Bardzo pragnął zrobić jej przyjemność, a poza tym z radością przyjął sposobność zademonstrowania, że rzeczywiście posiada magiczną moc i nie jest tylko bezużytecznym dygnitarzem (w języku morskim nazywa się ich mięczakami).

Wyjął z kieszeni kamizelki niewielką różdżkę — w istocie było to jego wieczne pióro, ale nie nadawało się już do pisania: morski lud używa dziwnego, lepkiego atramentu, którym nie da się napełnić pióra — i machnął nią nad Łazikiem.