— Wątpię, by PAM zyskał sobie uznanie w tych stronach; nie powinienem się jednak martwić. Wcześniej czy później wszystko będzie dobrze. Tymczasem jutro masz wiele nowych rzeczy do obejrzenia. Śpij więc! Do widzenia!
— To rzekłszy, odpłynął w ciemność, a wieści, które przyniósł do zatoczki, okropnie rozzłościły starego Psamatosa.
Światła w pałacu zgasły. Przez głęboką, ciemną wodę nie przebijał się blask księżyca ni gwiazd. Zieleń ciemniała coraz bardziej, aż w końcu wszystko stało się czarne; ciemność rozjaśniały jedynie wielkie świecące ryby przepływające wolno wśród traw. Jednakże Łazikanty spał mocno tej nocy i następnej oraz przez kilkanaście kolejnych. Nazajutrz, a także następnego dnia szukał czarodzieja, nie mógł go jednak nigdzie znaleźć.
Pewnego ranka, gdy zaczynał już czuć się jak prawdziwy wilk morski i zastanawiał się, czy zosta nie tam wiecznie, morski pies rzekł:
— Daj sobie spokój, czy raczej daj spokój czarodziejowi. Nie szukaj go dzisiaj. Popłyńmy na porządną, długą wyprawę.
I wyruszyli, a wyprawa okazała się podróżą trwającą wiele dni. Pokonali ogromne odległości; pamiętajcie, że obaj byli zaczarowani i niewiele morskich istot zdołałoby dotrzymać im kroku. Gdy znudziły im się skały i góry na dnie oraz wyścigi wokół ich szczytów, popłynęli w górę, coraz wyżej i wyżej, przez miIową warstwę wody; a gdy dotarli na powierzchnię, nie ujrzeli żadnego lądu. Otaczające ich morze było gładkie, spokojne i szare.
Nagle zmarszczyło się i miejscami pociemniało, poruszone słabym zimnym wiatrem — wiatrem świtu. Słońce wyjrzało z radosnym okrzykiem spoza krawędzi morza, czerwone, jakby wychyliło przed chwilą kielich grzanego wina; zgrabnie skoczyło w powietrze i rozpoczęło codzienną wędrówkę, złocąc grzbiety fal i nadając cieniom między nimi ciemnozieloną barwę.
Na granicy morza i nieba żeglował statek, zmierzając wprost w słońce, tak że je go maszty odcinały się głęboką czernią na tle ognia.
— Dokąd on płynie? — spytał Łazikanty.
— Och, do Japonii czy Honolulu, albo może Manili, na Wyspę Wielkanocną albo Czwartkową, czy nawet do Władywostoku lub gdzie indziej — odrzekł morski pies. Jego znajomość geografii, mimo setek lat spędzonych na włóczędze, była dość mglista.
— Zdaje się, że jesteśmy na Oceanie Spokojnym, nie wiem jednak, w której części, oceniając na oko — dość ciepłej.
To całkiem spory kawał wody.
Chodź, poszukamy czegoś do jedzenia.
Gdy w kilka dni później wrócili do pałacu, Łazikanty natychmiast wyruszył na poszukiwania czarodzieja, uznawszy, że dostatecznie długo dał mu spokój.
— Proszę, panie Artakserksesie, czy mógłby pan… — zaczął jak zwykle.
— Nie! Nie mógłbym! — odparł Artakserkses jeszcze bardziej kategorycznie niż zwykle. Tym razem jednak rzeczywiście był zajęty. Poczta dostarczyła właśnie nową porcję Skarg.
Oczywiście, jak się domyślacie, w morzu mnóstwo rzeczy idzie nie tak i nawet najlepszy PAM nie zdołałby zapobiec wszystkim nieszczęściom, a zresztą do części z nich w ogóle nie powinien się wtrącać.
Wraki statków raz po raz spadają na dachy czyichś domów, na dnie zdarzają się wybuchy (o tak! w morzu także są wulkany i trzęsienia ziemi, równie okropne jak u nas) niszczące czyjeś stadka doborowych złotych rybek, klomby rzadkich anemonów, bezcenne perłopławy albo słynne ogrody skalno–koralowe; dzikie ryby toczą walki na gościńcach, roztrącając syrenie dzieci, roztargnione rekiny wpływają przez okno do jadalni i uciekają z obiadem, a mroczne, nienazwane potwory z czarnych otchłani dopuszczają się straszliwych czynów. Morski lud nauczył się żyć z tym wszystkim, nie znaczy to jednak, że się nie skarżył.
Mieszkańcy morza uwielbiali składać skargi–Oczywiście pisy wali listy do "Morskiego Tygodnika Ilustrowanego", "Ekspresu Głębinowego" i "Oceanowin", teraz jednak mieli PAM–a, więc pisali i do niego, obwiniając go o wszystko, nawet jeśli ugryzły ich w ogon ich własne, domowe homary.
Twierdzili, że jego magia jest za słaba (czasami istotnie była), że powinno się obniżyć mu pensję (prawdziwe, lecz bardzo nie grzeczne) i że nie zasłużył na laskę czarodziejską (również celna uwaga, powinni byli jednak pisać "różdżkę" — był zbyt leniwy, by nosić laskę). Wypisywali też wiele innych rzeczy, każdego ranka zasypując go listami, zwłaszcza w poniedziałki.
Poniedziałki zawsze były najgorsze (przeciętnie o kilkaset kopert); a że był właśnie poniedziałek, Artakserkses cisnął kamieniem w Łazikantego, który umknął zręcznie niczym krewetka z sieci.
Opuścił ogród i ucieszył się, gdy stwierdził, iż na dal jest psem.
Śmiem twierdzić, że gdyby nie usunął się dość szybko, czarodziej zamieniłby go w morskiego ślimaka albo odesłał poza Najdalszą Granicę (gdziekolwiek to jest) czy nawet do Otchłani, leżącej na dnie najgłębszego morza.
Łazikanty naprawdę się zirytował, toteż poskarżył się morskiemu Łazikowi.
— Lepiej daj mu spokój, przynajmniej dziś, w poniedziałek — poradził morski pies. — A na twoim miejscu na przyszłość w ogóle unikałbym poniedziałków. Chodź! Popływamy sobie!
Po tym zdarzeniu Łazikanty tak długo zostawił w spokoju czarodzieja, że prawie zapomnieli o sobie nawzajem — no, niezupełnie: psy nie zapominają, kiedy ktoś rzuci w nie kamieniem.
Ale pozornie zdawało się, że osiadł w morzu na dobre i został stałym mieszkańcem pałacu. Ciągle wałęsał się gdzieś z morskim psem; często towarzyszyły im też syrenie dzieci. W opinii Łazikantego nie były tak wesołymi kompanami, jak prawdziwe, dwunogie dzieci (ale też, rzecz jasna, Łazikanty nie pochodził z morza, więc nie był najlepszym sędzią w tej materii), lecz sprawiały, że czuł się szczęśliwy.
Dzięki nim mógłby nawet zostać tam na zawsze i zapomnieć w końcu o chłopczyku Numer Dwa, gdyby nie pewne późniejsze wydarzenia.
Kiedy już do nich dojdziemy, sami zdecydujecie, czy Psamatos miał z nimi coś wspólnego.
Trzeba przyznać, iż dzieci było naprawdę mnóstwo i Łazik mógł do woli dobierać sobie towarzyszy zabaw.
Stary morski król miał setki córek i tysiące wnucząt żyjących w jednym pałacu, a wszystkie przepadały za oboma Łazikami — podobnie jak pani Artakserksesowa.
Ogromna szkoda, że Łazikantemu nie przyszło do głowy, by opowiedzieć jej swoją historię — żona czarodzieja umiała radzić sobie z PAM–em nie zależnie od jego nastroju. W takim jednak wypadku Łazikanty wcześniej wróciłby do domu i nie przeżył by wielu ciekawych przygód.
To właśnie z panią Artakserksesową i grupką syrenich dzieci odwiedził Wielkie Białe Jaskinie, w których spoczywają wszystkie klejnoty, kiedykolwiek zgubione w morzu — i mnóstwo takich, które nigdy go nie opuściły (nie mówiąc nawet o całych stosach pereł).
Innym razem wybrali się z wizytą do małych morskich wróżek mieszkających w szklanych domkach na dnie oceanu. Morskie wróżki rzadko pływają — wolą wędrować, śpiewając, po piaszczystym dnie, jeździć w powozach z muszelek, zaprzężonych w maleńkie rybki, albo dosiadać niewielkich zielonych krabów o uzdach z najcieńszych nici (rzecz jasna, uprząż nie przeszkadza im w chodzeniu bokiem, bo kraby zawsze tak chodzą).
Często miewają kłopoty z morskimi goblinami, które są od nich większe, paskudne i niewychowane i cały czas walczą albo galopują wokół na konikach morskich. Te gobliny mogą długo przebywać poza wodą, a podczas sztormów bawią się w falach przy brzegu.
Wróżki zresztą tak że czasem wychodzą z wody, wolą jednak pogodne ciepłe noce i letnie wieczory na bezludnych plażach (dlatego właśnie ludzie rzadko je widują).