Выбрать главу

— Daj mi znać, kiedy tylko przyjedziesz nad morze — poprosił — a przypłynę spotkać się z tobą.

— Nie zapomnę — przyrzekł Łazikanty. I tak się rozstali.

Najstarszy z wielorybów już czekał. Łazikanty usiadł na kolanach pani Artakserksesowej i kiedy cała trójka usadowiła się wygodnie na grzbiecie olbrzyma, ruszyli w drogę.

A wszyscy ludzie mówili głośno: "Do widzenia!" — a cicho (ale nie tak cicho, żeby nie było słychać) do dawali: "Najwyższy czas, stary śmieciu!" — i tak za kończyła się kariera Artakserksesa na stanowisku Pacyficzno–Atlantyckiego Maga.

Nie mam pojęcia, kto odtąd odprawiał u nich czary.

Przypuszczam, że stary Psamatos i Człowiek z Księżyca podzielili się obowiązkami; z pewnością sobie poradzą.

Rozdział 5

Wieloryb przybił do bezludnego brzegu daleko od zatoczki Psamatosa — Artakserkses wyraźnie sobie tego zażyczył.

Pani Artakserksesowa zaczekała tam wraz z Uinem, podczas gdy czarodziej (z Łazikantym w kieszeni) pomaszerował kilka mil do pobliskiego nadmorskiego miasta, aby wymienić wspaniały aksamitny garnitur (który wywołał powszechną sensację) na stary strój, zielony kapelusz i porcję tytoniu. Kupił też fotel na kółkach dla pani Artakserksesowej (pamiętajcie, że miała ogon!).

* * *

— Proszę, panie Artakserksesie — zagadnął znów Łazikanty, kiedy tego samego popołudnia usiedli na plaży.

Czarodziej palił fajkę, oparty plecami o bok wieloryba. Wyglądał na znacznie szczęśliwszego niż przedtem i z całą pewnością nie był zajęty.

— Czy mógłbym odzyskać prawdziwą postać? I dawny rozmiar, jeśli nie ma pan nic przeciw temu?

— Już dobrze, dobrze — odparł Artakserkses. — Myślałem, że zanim zacznę pracować, zdrzemnę się ociupinę, ale nie szkodzi. Załatwmy to bez dalszej zwłoki! Gdzie moja… — I nagle urwał, bo przypomniał sobie, że przed opuszczeniem dna Głębokiego Niebieskiego Morza spalił i wyrzucił wszystkie swe zaklęcia.

Zrobiło mu się strasznie głupio.

Wstał, obmacując kieszenie spodni, kamizelki i płaszcza; wywracał je na lewą stronę, ale nie znalazł nawet odrobiny magii.(Oczywiście, że nie, niemądry staruszek; tak się zdenerwował, iż zupełnie zapomniał, że zaledwie parę godzin wcześniej kupił swój garnitur w lombardzie.

W istocie należał on wcześniej — a przynajmniej został przez niego sprzedany — do starszego lokaja, który przed pozbyciem się ubrania dokładnie przetrząsnął kieszenie.) W końcu czarodziej usiadł i z nieszczęśliwą miną otarł czoło fioletową chustką.

— Naprawdę bardzo mi przykro — powiedział.

— Nie chciałem zostawić cię na zawsze w takim stanie, teraz jednak nie da się temu zaradzić. Niech to będzie dla ciebie nauczka, że nie należy szarpać spod ni miłych, uprzejmych czarodziejów.

— Co za bzdury! — wykrzyknęła pani Artakserksesowa. — Miły, uprzejmy czarodziej, akurat! Jeśli w tej chwili nie zamienisz tego pieska z powrotem, nikt cię nie nazwie ani miłym, ani uprzejmym, ani czarodziejem! A co więcej, ja sama wrócę na dno Głębokiego Niebieskiego Morza i nigdy się więcej nie zobaczymy.

Biedny stary Artakserkses sprawiał wrażenie niemal tak zmartwionego, jak podczas największych kłopotów z Wężem Morskim.

— Moja droga! Okropnie mi przykro, ale rzuciłem na tego psa moje najsilniejsze zaklęcie, chroniące przed zdjęciem czaru. Zrobiłem to zaraz po tym, jak Psamatos (niech go licho!) zaczął się wtrącać — żeby mu pokazać, że nie jest wszechmocny i że nie pozwolę, by jakiś piaskowy czarodziej mieszał się do mojej zabawy — i kiedy sprzątałem tam, na dnie, zapomniałem zachować antidotum! Przechowywałem je w małym czarnym woreczku na drzwiach pracowni.

— Ojejku, jejku!

Z pewnością zgodzisz się, że była to tylko zwykła zabawa — dodał, zwracając się do Łazikantego. Z tego zdenerwowania jego stary nos wydłużył się i poczerwieniał.

Stary mag dalej powtarzał: "Ojejku, jejku!", potrząsając głową i brodą, i nie zauważył nawet, iż Łazikanty zupełnie się nim nie przejmuje, a wieloryb mruga porozumiewawczo.

Pani Artakserksesowa tymczasem wsiała i podeszła do miejsca, gdzie leżał jej bagaż, następnie zaś wyprostowała się, roześmiana, trzymając w dłoni stary, czarny woreczek.

— Przestań już wymachiwać brodą i bierz się do roboty! — poleciła.

Lecz kiedy Artakserkses ujrzał woreczek, przez chwilę był zbyt zdumiony, by cokolwiek zrobić — patrzył tylko na niego z otwartymi ustami.

— No dalej! — popędzała go żona. — To twój worek, prawda?

Zabrałam go razem z kilkoma należącymi do mnie drobiazgami z paskudnej kupy śmieci w ogrodzie.

— Otworzyła woreczek, żeby obejrzeć za wartość, i ze środka natychmiast wyskoczyła czarodziejska różdżka–wieczne pióro, a za nią wypłynęła chmura osobliwego dymu, który układał się w dziwne kształty i obce twarze.

Wówczas Artakserkses ocknął się z zadumy.

— Daj mi to! Marnujesz go! — krzyknął, po czym, nim zdążylibyście zawołać "nóż!", złapał Łazikantego za skórę na karku i wrzucił go, szczekającego i wierzgającego, do woreczka. Następnie obrócił nim trzy razy, wymachując trzymanym w drugiej ręce piórem, i…

— Dziękuję! To wszystko! — rzekł, otwierając worek.

Rozległ się huk i — patrzcie tylko! — woreczek zniknął!

Obok nich stał Łazik, taki sam jak kiedyś, zanim owego ranka spotkał w ogrodzie czarodzieja. No, może nie dokładnie taki sam — był nieco większy, bo przecież minęło kilka miesięcy.

Nie da się opisać, jaki był szczęśliwy, jak małe i dziwne wydawało mu się wszystko dookoła, nawet najstarszy z wielorybów, ani też jaki czuł się silny i groźny.

Przez sekundę popatrzył tęsknie na spodnie maga, nie chciał jednak, by wszystko zaczęło się od początku, toteż kiedy już z radości przebiegł w kółko milę i niemal stracił głos od szczekania, wrócił i powiedział:

— Dziękuję! — a nawet dodał: — Miło mi było pana poznać! — co było już bardzo uprzejme.

— Ależ proszę! — odparł Artakserkses. — To ostatnie moje czary. Przechodzę na emeryturę. A ty lepiej wracaj do domu.

Zużyłem już całą swą magię, więc nie mogę cię tam odesłać — musisz iść sam. Ale to nie zaszkodzi silnemu, młodemu psu.

* * *

Zatem Łazik pożegnał się ze wszystkimi.

Wieloryb mrugnął do niego, pani Artakserksesowa poczęstowała go ciastem — i tak się rozstali.

Dopiero długo potem, podczas wakacji w pewnym kąpielisku, dowiedział się, co się z nimi stało, bo tam mieszkali. Oczywiście nie wieloryb, lecz emerytowany czarodziej z żoną. Osiedli na stałe w nadmorskim miasteczku i Artakserkses, przyjąwszy nazwisko pan A. Pam, otworzył przy plaży sklep z cygarami i czekoladą — bardzo jednak uważał, by nie tknąć wody (nawet słodkiej; zresztą nieszczególnie utrudniło mu to życie). Kiepska kariera dla byłego czarodzieja, ale przynajmniej próbował sprzątać okropny bałagan, zostawiany na plaży przez jego klientów, i sporo zarabiał na "Lizakach Pama", bardzo różowych i lepkich.

Możliwe, że kryła się w nich odrobina magii, dzieci bowiem lubiły je tak bardzo, iż jadły je nawet wtedy, kiedy upadły im na piasek.

Lecz pani Artakserksesowa, czy raczej pani Paniowa, zarabiała znacznie więcej. Wypożyczała namioty i kabiny kąpielowe, udzielała lekcji pływania, jeździła w fotelu na kółkach, ciągniętym przez siwe kucyki; popołudniami nosiła klejnoty morskiego króla i stała się tak sławna, że nikt nie napomknął nawet słówkiem o jej ogonie.

* * *