Выбрать главу

Stephanie była gliną. Rzecz jasna, nie pracowała w żadnym komisariacie, bo to brudna i przykra robota wśród Amatorów Życia. To nie dla naszej Stephanie. Była właścicielką firmy, która dostarczała roboty patrolujące do enklaw bezpieczeństwa. Projektowała te roboty osobiście. Jej firma, o której sukcesach było dość głośno, miała kontrakty z większością enklaw w San Francisco, choć z moją akurat nie. Mówiąc mi, że mój kod znalazł się w informacyjnej sieci dla robotów, bez krzty wdzięku próbowała mi dogryźć, tylko dlatego, że moja enklawa korzystała z usług innych sił policyjnych.

Rozparłam się na szezlongu i sięgnęłam po drinka. Najbliższe z niebieskich kwiatków wyciągnęły się w stronę mojej dłoni.

— Wywołujesz u nich erekcję — oznajmiła Stephanie, przechodząc przez balkonowe drzwi. — O, ciasteczka anyżowe! Mogę wziąć jedno dla Katousa?

Pies wynurzył się za nią z mrocznego chłodu mojego mieszkania i stanął w pełnym słońcu, węsząc i mrugając ślepiami. Był ostentacyjnie — wręcz agresywnie — nielegalnie genomodyfikowany. Agencja Nadzoru Standardów Genetycznych pozwala być może na drobne kaprysy z kwiatkami, ale na pewno nie ze zwierzętami z gromad wyższych niż ryby. Przepisy pod tym względem są jednoznaczne, a co więcej, poparte stosownymi precedensami sądowymi, w których drastyczne kary pieniężne nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości co do ich interpretacji. Żadnych genomodyfikacji, które mogą powodować cierpienia. Żadnych genomodyfikacji, które mogą służyć jako broń, w najszerszym z możliwych sensów. Oraz żadnych modyfikacji, które „zmieniają wygląd zewnętrzny lub funkcje organiczne, jakie dana istota dziedziczy nie tylko po przedstawicielach swego gatunku, ale i rasy”. To znaczy, że owczarek collie może sobie biegać jednochodem, ale lepiej, żeby wyglądał przy tym jak Lassie.

A już nigdy, przenigdy żadna genomodyfikacja nie może być dziedziczna. Nikt nie życzy sobie drugiej takiej klapy jak z Bezsennymi. Nawet te moje falliczne kwiatki są jałowe. A genomodyfikowane istoty ludzkie, my, Woły, jesteśmy jednostkowymi dziełkami rzemieślnika, złożonymi w probówce w pojedyncze kolekcjonerskie egzemplarze. Taki to właśnie ład utrzymujemy w naszym uporządkowanym świecie. Tak twierdzi Sędzia Sądu Najwyższego Richard J. Milano w spisanej przez siebie opinii większości w sprawie Lindbeker przeciwko Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych. Istoty człowieczeństwa nie wolno zmieniać tak, by przestała być rozpoznawalna, bo inaczej zatracimy rozeznanie w tym, co należy, a co nie należy do cech człowieczeństwa. Dwie ręce, jedna głowa, dwoje oczu, dwie nogi, sprawne serce, konieczność oddychania, jedzenia i srania — to właśnie jest ciągłość gatunku ludzkiego. Właściwi ludzie — to właśnie my.

Albo, jak w tym wypadku, właściwe psy. A mimo to mamy tu taką Stephanie, teoretycznie strażniczkę praworządności, która stoi sobie na moim tarasie mając u boku kilkuletni wyrok za przekroczenie wymogów ANSG — z różowym futerkiem. Katous miał dwie pary rozkosznych różowych uszu; obie czujnie nastawione, sterczały w górę jak cztery słuchowe rakiety. Miał równie rozkoszny i równie różowy króliczy ogonek. Miał też ogromne brązowe oczy, trzy razy przekraczające rozmiar psich oczu, jaki dopuściłby sędzia Milano. Przez te oczy zdawała się wyzierać nieskończenie smutna psia dusza. Stworzenie było tak rozkoszne i tak bezbronne, że miałam ochotę je kopnąć.

I o to pewnie chodziło. Choć i to kwalifikowało się jako naruszenie prawa — żadnych genomodyfikacji, które wywołują cierpienie.

— Słyszałam, że David się wyprowadził — rzuciła Stephanie, przykucnąwszy, żeby nakarmić anyżowym ciasteczkiem roztrzęsione różowe futerko. Tak od niechcenia — ot, dziewczyna i jej pies; mój mały, nielegalnie genomodyfikowany ulubieniec, lubię sobie czasem poigrać z ogniem, wiesz, jak jest. Zastanawiałam się, czy Stephanie wie, że „katous” znaczy po arabsku „kot”. Jasne, że wie.

— Rzeczywiście, wyprowadził się — przyznałam. — Doszliśmy już do rozwidlenia dróg.

— A kto następny znajdzie się po drodze?

— Nikt. — Pociągnęłam łyk ze swojej szklanki, nie proponując drinka Stephanie. — Pomyślałam sobie, że dobrze byłoby przez chwilę pomieszkać samej.

— Tak? — Dotknęła akwamarynowego kwiatka, który owinął swą miękką trąbkę wokół jej palca. — Quel dommage. A co z tym niemieckim softwerowcem, z którym przegadałaś tyle czasu na przyjęciu u Paula?

— A co z twoim psem? — odparowałam złośliwie. — Czy nie jest zbyt mało legalny jak na policyjnego psa?

— Ale za to jaki słodki. Katous, przywitaj się z Dianą.

— Witam — powiedział Katous.

Powoli odjęłam szklankę od ust.

Psy nie potrafią mówić. Nie mają odpowiedniego aparatu mowy. Nie mają wystarczająco wysokiego IQ, a wreszcie nie ma też odpowiedniego paragrafu, który by im na to zezwalał. A jednak głuche „witam” było doskonale rozpoznawalne. Katous umiał mówić.

Stephanie oparła się o framugę drzwi, ciesząc się wrażeniem, jakie wywołała jej bomba. Dałabym wszystko, żeby móc to zignorować i jak gdyby nigdy nic wieść dalej neutralną i niezaangażowaną konwersację. Ale nie byłam w stanie.

— Katous — zwróciłam się do psa — ile masz lat?

Lecz on tylko gapił się na mnie tymi swoimi ogromnymi, smutnymi ślepiami.

— Gdzie mieszkasz, Katous?

Cisza.

— Jesteś genomodyfikowany?

Cisza.

— Czy Katous to pies?

Czyżby w tych brązowych ślepiach błysnął cień smutnego zastanowienia?

— Katous, czy jesteś szczęśliwy?

— Całe jego słownictwo to zaledwie dwadzieścia dwa wyrazy — odezwała się Stephanie. — Ale rozumie znacznie więcej.

— Katous, chcesz ciastko? Ciastko, Katous?

Pomachał swoim idiotycznym ogonkiem i podskoczył w miejscu. Nie miał pazurów.

— Ciastko, proszę!

Wyciągnęłam przed siebie ciastko, wyprodukowane na licencji firmy Proustowskie Magdalenki, które smakowało cudownie — było kruche, pachnące anyżkiem i na prawdziwym maśle. Katous wziął je ode mnie różowymi bezzębnymi dziąsłami.

— Dziękuję pani!

Spojrzałam na Stephanie z niechęcią.

— On nie może się bronić. I jest umysłowym kaleką, na tyle sprytnym, żeby mówić, lecz nie dość sprytnym, żeby rozumieć, co się dookoła niego dzieje. Gdzie tu sens?

— A jaki jest sens w twoich fallicznych kwiatach? Mój Boże, ależ one są sprośne. Czy to David ci je podarował? Są znakomite.

— To nie David mi je podarował.

— Sama je sobie kupiłaś? Pewnie po tym, jak odszedł. Jako zastępstwo?

— Jako pomnik męskiej niestałości.

Stephanie roześmiała się. Oczywiście wiedziała, że kłamię. W tej dziedzinie David nie był niestały. Ani w żadnej innej. To była moja wina, że odszedł. Niełatwo ze mną mieszkać. Czepiam się, wtrącam, wykłócam, bez chwili wytchnienia doszukuję się u innych słabości, które pasowałyby do moich własnych. Co gorsza, przyznaję się do tego zwykle grubo po fakcie. Odwróciłam wzrok od Stephanie i zapatrzyłam się przez wyrwę w kwiatach na Zatokę San Francisco, trzymając w dłoniach oszronioną szklankę.

Przypuszczam, że to dość poważna wada mojego charakteru, ale nie mogę wytrzymać dłużej niż dziesięć minut w towarzystwie ludzi pokroju Stephanie. Jest inteligentna, przebojowa, zabawna, śmiała. Mężczyźni lecą na nią stadami, i to nie tylko z powodu jej genomodyfikowanego wyglądu — rudych włosów, fiołkowych oczu i półtorametrowych nóg. A nawet nie z powodu jej podrasowanej inteligencji. Nie, ona miała w sobie inną cechę, nieodparcie pociągającą wszystkich steranych życiem mężczyzn: była bez serca. Stanowiła nieustające wyzwanie, nie kończącą się różnorodność, która nigdy nie spowszednieje, bo ciągle zmienia się w niej taryfa opłat. Nie można jej naprawdę kochać, nie można jej naprawdę zranić, bo nic jej nie obchodzi. Obojętność wsparta parą takich nóg jest pokusą nie do odparcia. Każdy facet myśli, że to właśnie on przełamie jej obojętność, ale zawsze kończy się tak samo. Jej twarz żegnała już tysiąc okrętów? Cóż z tego? Zawsze przypłynie kolejna flota. Gdyby feromoniczne genomodyfikacje nie były zabronione, mogłabym przysiąc, że Stephanie je ma.