Выбрать главу

— Cśśś — powiedziała Annie. — Cśśś, kochany. Lizzie jest tutaj, bezpieczna.

Annie przytuliła mnie, kiedy tak siedziałem na podłodze, dysząc jak stary niedźwiedź. Lizzie patrzyła na nią tymi swoimi wielkimi oczami, szeroko otwartymi i błyszczącymi. Pewnie myśli, że wściekły szop to coś ciekawego. Nigdy żadnego nie widziała na oczy. A ja tak.

Annie to duża i miękka kobieta w kolorze czekolady, z piersiami jak poduchy. Nie powiedziałaby mi, ile ma lat, to jasne, ale wystarczyło zapytać terminalu w kafeterii albo w hotelu. Miała trzydzieści pięć. Lizzie w niczym nie była do niej podobna. Miała jasną skórę, rudawe włosy zebrane w ciasno splecione warkoczyki i była bardzo chuda. Nie miała jeszcze ani bioder, ani piersi. Ale miała za to swój rozum. Annie strasznie się tym martwiła. Ona już nie może pamiętać czasów, kiedy byliśmy zwyczajnie ludźmi, a nie Amatorami Życia. Ja pamiętam. Jak się ma sześćdziesiąt osiem, sporo się pamięta. Pamiętam czasy, kiedy Annie mogłaby być dumna z rozumu Lizzie.

Pamiętam też czasy, kiedy objęcia takiej kobiety jak Annie znaczyły zupełnie co innego niż zadyszkę z powodu chorego serca.

— Wszystko w porządku, kochany? — zapytała Annie. Zabrała ramiona, a ja z miejsca za nimi zatęskniłem. Ze mnie to dopiero stary dureń. — No to powiedz nam wszystko jeszcze raz, tylko powoli.

Odzyskałem oddech.

— Cztery wściekłe szopy. Monitor nadzoru terenowego wył jak sama śmierć. Musiały zejść, dranie, z gór. Monitor pokazywał je nad rzeką, szły w stronę miasta. Bioalarm błyskał na czerwono. A potem monitor się zaciął i nic go już nie mogło ruszyć. Jack Sawicki go kopnął i ja tak samo, ale nie pomogło. Te szopy mogą teraz być wszędzie.

— Czy monitor posłał robostrażnika, żeby je zabił, zanim się zepsuł?

— Robostrażnik też się zepsuł.

— Cholera. — Annie wykrzywiła twarz. — Następnym razem nie głosuję na Samuelsona.

— A myślisz, że to jakaś różnica? Oni wszyscy jednacy. Ale ty musisz trzymać Lizzie w domu, póki ktoś nie zrobi porządku z tymi szopami. Lizzie, masz nie wychodzić, słyszysz?

Lizzie pokiwała głową. Ale zaraz, jak to Lizzie, zaczęła te swoje pytania.

— Ale kto, Billy?

— Co kto?

— Kto zrobi porządek z tymi szopami? Jak robostrażnik jest zepsuty?

Nikt jej nie odpowiedział. Annie wzięła z powrotem nóż i wróciła do obierania jabłek. Oparłem się wygodniej o ścianę. Nie było tu żadnych krzeseł, to jasne — w kuchni kafeterii nie ma być nikogo poza robotami. Annie pierwszy raz włamała się tutaj zeszłego roku, we wrześniu. Nie przejmowała się robotami, które przygotowywały jedzenie na pas żywieniowy. Brała tylko a to odrobinę cukru, a to trochę sojsyntu, a to kilka świeżych owoców z kontenera dostawczego i gotowała. Pyszności — nikt nie umiał gotować tak jak Annie.

Owocowe placki takie, że na sam widok słodka ślinka ciekła do ust. Gorące, korzenne pasztety. Maślane bułeczki puszyste jak chmurki.

A ona kładła je do pojemników na pasie żywieniowym, na którym jechały potem do kafeterii, a ludzie wybierali je na swoje chipy żywnościowe. Ci głupcy pewnie nawet nie zauważyli, o ile lepsze są jej dania od tego, co zwykle dzień i noc krąży na pasie żywieniowym. No i oczywiście przy ryczącym na pełen regulator holoterminalu i grającej ciągle muzyce tanecznej nikt nie mógł usłyszeć, że są w środku, nawet gdyby Annie i Lizzie wysadziły całą tę cholerną kuchnię w powietrze.

Annie mówi, że lubi gotować. Lubi być zajęta. Czasem to mi się wydaje, że jak na kogoś, kto tak strasznie chce wychować Lizzie na dobrą Amatorkę Życia, Annie sama coś za bardzo przypomina Woła. Ale w życiu bym jej tego nie powiedział. Bo mi jeszcze to życie miłe.

Annie zaczęła nucić pod nosem przy obieraniu. Ale Lizzie wcale nie przestała pytać.

— Kto zrobi porządek z tymi szopami? — powtórzyła jeszcze raz. Annie zmarszczyła brwi.

— Może ktoś przyjedzie naprawić robostrażnika.

Brązowe oczy Lizzie nawet nie mrugnęły. Czasem to aż się człowiekowi robi straszno, kiedy ona tak się w niego wpatruje i nawet przy tym nie mrugnie.

— Nikt nie przyjechał naprawić obieraka. Nikt nie przyjechał naprawić robosprzątaczki w kafeterii. A sama wczoraj mówiłaś, że Woły nie przyślą nikogo, nawet kiedy zepsuje się główna linia z sojsyntem.

— No, nie mówiłam tego na poważnie — odpowiedziała Annie. Obierała teraz trochę szybciej. — Jakby to się zepsuło, to już nikt w całym mieście nie miałby nic do jedzenia!

— No to mogliby się dzielić. Mogliby się podzielić jedzeniem, które ludzie wzięli z pasa, zanim się zepsuł.

Annie i ja spojrzeliśmy po sobie. Ja sam kiedyś widziałem miasto, w którym zepsuł się pas żywieniowy. Skończyło się na zabiciu sześciu ludzi. A to było jeszcze, kiedy grawkolej działała bez problemu i ludzie mogli pojechać do innych miast w tamtym okręgu.

— Tak, kochanie — powiedziała Annie. — Ludzie mogliby się podzielić.

— Ale ty i Billy myślicie, że nie będą chcieli, co?

Annie nie odpowiedziała. Nie lubiła okłamywać Lizzie.

— Tak, Lizzie — odezwałem się. — Wielu nie będzie chciało.

Lizzie zwróciła na mnie swoje brązowe oczy.

— Dlaczego nie będą chcieli się podzielić?

— Bo ludzie już się odzwyczaili od dzielenia. Teraz myślą, że im się należy. Mają do wszystkiego prawo, bo przecież po to wybierają polityków. Woły-politycy płacą za to podatki, a te podatki to nasze kafeterie, składy, jednostki medyczne i łaźnie, które pozwalają Amatorom uczciwie żyć.

— Ale ludzie bardziej się ze sobą dzielili, jak byłeś młody, co, Billy? Bardziej się dzielili, prawda?

— Od czasu do czasu. Przeważnie pracowali, jak coś chcieli mieć.

— Dosyć tego — wtrąciła ostro Annie. — Nie zawracaj jej głowy tym, co minęło, Billy Washingtonie. Ona jest Amatorką Życia. Przestań gadać tak, jakbyś sam był Wołem! A ty, Lizzie, masz już więcej o tym nie mówić.

Ale nikt nie zatrzyma Lizzie, kiedy już raz zacznie. Ona jest jak grawkolej. To znaczy: jak grawkolej kiedyś, nie jak ta od zeszłego roku.

— W szkole mówią, że mam szczęście, że jestem Amatorką Życia. Mogę żyć jak arystokratka, bo to Woły muszą wykonać za mnie całą pracę. Woły służą Amatorom, bo to Amatorzy rządzą przez swoje głosy. Ale jeśli to my rządzimy, to czemu nie możemy się doprosić, żeby ktoś naprawił robostrażnika, robosprzątaczkę i roboobierak?

— Od kiedy to chodzisz do szkoły? — zażartowałem, żeby zmienić temat, zanim Annie na dobre się wścieknie. — Myślałem, że tylko się bawisz nad rzeką, razem z Susie Mastro i Carleną Terrell. Agro z ciebie Amatorka, niech mnie!

Popatrzyła na mnie, jakbym był zepsutym robotem.

— Bo masz szczęście, że jesteś Amatorką Życia — wtrąciła sucho Annie. — I masz tak mówić, jakby się kto pytał.

— A kto?

— Wszystko jedno kto! A w ogóle to nie powinnaś tyle chodzić do tej szkoły. Prawie wcale nie spotykasz się z innymi dziećmi. Chcesz, żeby miały cię za wariatkę? — Rzuciła jej groźne spojrzenie.

Ale Lizzie już mówiła do mnie:

— Billy, kto zrobi porządek z tymi szopami, jak nikt nie naprawi robostrażnika?

Rzuciłem okiem na Annie. Zasapany, zacząłem dźwigać się z podłogi.

— Nie mam pojęcia, Lizzie. Po prostu na razie nie wychodź z domu, zgoda?

— Ale co będzie, jak któryś z tych szopów kogoś ugryzie?

Miałem dość rozumu, żeby się nie odzywać. W końcu odpowiedziała jej Annie: