Выбрать главу
* * *

Świtało już, kiedy wreszcie udało mi się zasnąć. Następnego wieczoru holo wróciło na niebo, ale nieco zmienione.

Podwójna czerwono-niebieska spirala w białej poświacie pozostała bez zmian. Ale tym zazem błyskające litery ułożyły się w napis:

Nie depcz po mnie
Wola i Idea

„Nie depcz po mnie”? Cóż za pseudorewolucyjne ugrupowanie mogło wpaść na szaleńczą myśl, że depcze po nim ta banda pastoralnych, skandujących zjadaczy kurzu? Albo że się w ogóle nimi interesuje?

Nagle mnie olśniło. Nie chodziło tylko o to, że Amatorzy — korzystając ze strzykawek — mogą stać się nieludźmi. Samo to jeszcze nie wywoływało u członków podziemia aż takiej nienawiści. To raczej brak zainteresowania ze strony Amatorów. Zaszczepieni ludzie nie zwracali zbytniej uwagi na rządzących, a większość z nich była równie mało zainteresowana ich ewentualnymi następcami. Nie potrzebowali żadnych następców albo tak im się przynajmniej wydawało. A są tacy, co wolą być powszechnie znienawidzeni niż nie zauważani. Każda akcja, która wyzwala reakcję — nieważne, jak bardzo irracjonalna — jest lepsza niż brak uwagi. Nawet jeśli reakcja nigdy nie będzie wystarczająca.

I jeszcze jedno: te hologramy nie mają nikogo nawrócić. Nie ma żadnych przekazów, które wyjaśniałyby, dlaczego ludzie powinni przyłączyć się do podziemia. Nie ma ulotek. Nie ma komórek, których członkowie staraliby się dotrzeć do sceptyków, przekonywać ich szeptem. Ludzie, którzy puszczają te hologramy, nie są zainteresowani rekrutacją. Interesuje ich wyłącznie po faryzeuszowsku usprawiedliwiona przemoc.

Amatorzy, stojący z wzrokiem przykutym do nieba, zareagowali na holo dokładnie tak samo jak poprzedniego wieczoru. Porządnie, bez śladu zamętu, bez żadnego sygnału do startu ruszyli wolno w stronę więzienia. Nie było pośpiechu. Młode matki spokojnie pozawijały niemowlęta dla ochrony przed nocnym chłodem, skończyły je karmić piersią, umówiły się, kto zostanie przy śpiących maluchach. Zabezpieczono ogniska. Dziergający na drutach dojechali do końca rządka. Ale w przeciągu dziesięciu minut każdy dorosły w obozie szedł w kierunku więziennych murów. Idący troskliwie omijali namioty i tymczasowe paleniska tych, którzy koczowali przy samym więzieniu. Kiedy tylko stłoczyli się ramię przy ramieniu, zaczęli skandować.

— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!

Holo pulsowało przez kwadrans, a potem zaszła w nim zmiana:

Wyzwolenie lub śmierć
Wola i Idea

Biała poświata przeszła w barwy amerykańskiej flagi państwowej; prążki i gwiazdki pokryły podwójną spiralę.

— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Kwadrans później napis znów się zmienił:

Nadzieja
Wola i Idea

— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Amerykańska flaga stała się teraz grzechotnikiem, z głową wzniesioną do ataku. Wyglądał tak realnie, że kilkoro dzieci wybuchnęło płaczem.

Po kolejnych piętnastu minutach grzechotnika znów zastąpiła podwójna spirala i święta biała poświata. Tym razem otrzymaliśmy aż trzy linijki tekstu:

Śmierć abominacjom
Władza prawdziwym Amatorom
Wola i Idea

Spirala zaczęła powoli okręcać się wokół własnej osi. Zastanawiałam się, ilu z Amatorów w ogóle wie, co to takiego.

— Uwol-nić Miran-dę…

Po godzinie było już po wszystkim. Kolejnej godziny tłum potrzebował na to, żeby rozproszyć się w ciszy, który to proces rozpoczął się równocześnie z wygaśnięciem hologramu.

Kiedy znalazłam się z powrotem w namiocie, pożyczyłam sobie terminal Lizzie i kryształek z biblioteką. Napisu „Nie depcz po mnie” po raz pierwszy użyto na flagach kolonialnego Południa, a później zaadaptowano go jako rewolucyjny slogan w niemal całej Nowej Anglii. „Wyzwolenie lub śmierć” pojawiło się na sztandarach Wirginii, tuż po namowach Patricka Henry’ego, aby poddać się brytyjskim panom. „Nadzieja” to napis z flagi kolonialnego uzbrojonego szkunera „Lee” — ta flaga jako pierwsza miała także trzynaście gwiazdek. Jednak nigdzie nie znalazłam nawet najmniejszej wzmianki o „Woli i Idei”.

Ci szaleńcy uznali się za kolonistów w swoim własnym kraju, a walczyli o obalenie rządzących Wołów i — kto wie — może i całej zaszczepionej populacji Amatorów, z gruntu bezbronnej. Chyba żeby za broń uznać skandowanie.

Rząd istniał między innymi właśnie po to, żeby bronić swoich obywateli przed tego rodzaju szaleńczą insurekcją. Ale czy jeszcze istniał jakiś rząd? Czy istniało jeszcze jakieś państwo?

Jedynym w zasięgu wzroku oficjalnym reprezentantem owego państwa było więzienie federalne Oak Mountain, które pozostawało ciemne i nieme. Może nawet było już puste.

Zwróciłam kroki z powrotem w stronę więziennych murów. Tym razem podeszłam aż pod samą ścianę, pożyczywszy po drodze pochodnię od jakiegoś usłużnego Amatora, który poprosił mile i nienatarczywie, żebym oddała ją, kiedy skończę. Ruszyłam na inspekcję wzdłuż więziennych murów.

Trochę graffiti, niezbyt wiele. Tylko nieliczni Amatorzy potrafią pisać. A to, co było, nie zostało napisane na samych murach, które oczywiście pobłyskiwały mdłym połyskiem pola Y. Przytoczono natomiast pracowicie aż pod same mury kilka rzecznych głazów, które pozostawiły za sobą w ziemi szorstki, surowy ślad. Na głazach namalowano: Owolnidź Marande. My tyszjezdeźmy lodzie. Zbużyć ty mory.

Pojedyncza rysa na jednym z kamieni, głęboka na jakieś pół cala, tam gdzie jakaś grupa zaczęła — przynajmniej symbolicznie — „bu-żyć ty mory”.

Więzienna brama naprzeciw rzeki, ciemna i nieprzenikniona. Dziewięć metrów w górze monitory służb bezpieczeństwa — puste, jeszcze ciemniejsze łatki, które właśnie mnie rejestrują. A może i nie.

Nad murami lekki połysk, trudno zauważalny, chyba że przy pomocy widzenia peryferyjnego. Wysuwał się kilka stóp do przodu jak okap. Nie miałam pojęcia po co.

Na każdym z czterech rogów groźny kształt wieży. Nie było okien, chyba że zakryto je hologramami, które miały wywołać takie właśnie wrażenie.

Przeszłam się wolno z powrotem do namiotu, po drodze zwracając pochodnię. Annie, Billy, Lizzie i Brad już się rozeszli dwójkami po swoich namiotach. Z zachodu nadciągały ciężkie chmury. Długo siedziałam przed namiotem, owinięta w plastsyntetyczny brezent, zziębnięta, mimo że było dość ciepło. W dali czerniał masyw więzienia, równie milczący; nie wywiesili nawet holograficznej flagi.

* * *

— Lizzie, trzeba, żebyś coś dla mnie zrobiła. Coś okropnie ważnego.

Podniosła głowę. Znalazłam ją w końcu głęboko w lesie, po wielogodzinnym cierpliwym wypytywaniu zupełnie obcych ludzi, czy nie widzieli chudej, rudawej dziewczynki z różowymi wstążkami na dwóch warkoczykach. Lizzie siedziała na zwalonym pniu, zjadanym teraz pewnie przez jej uda. Płakała. No jasne — Brad. Chętnie bym go zabiła.

Nie, nieprawda. Nie ma innego sposobu na to, żeby się nauczyła. Tylko Claude-Eugene-Rex-Paul-Anthony-Russell-David. Ale okoliczności mi sprzyjały. Mogłam wykorzystać te łzy.