Выбрать главу

— Mam ważną wiadomość, która musi znaleźć się w Charleston. Sama nie mogę pójść, bo ANSG śledzi mnie na odległość, mówiłam ci. Zaraz by wiedzieli. A nie mam nikogo innego, komu mogłabym zaufać. Annie tego nie zrobi, a Billy nie zostawi Annie…

A ona tylko na mnie patrzyła, wciąż z tym samym wyrazem twarzy, z czerwonym nosem i spuchniętymi oczyma.

— Chodzi o Mirandę Sharifi — dodałam. — Lizzie, to jest niewiarygodnie ważne. Musisz pójść dla mnie do Charleston, a ja zakoduję ci w terminalu wskazówki, co masz robić, kiedy dotrzesz na miejsce. Prawdę mówiąc, już to zrobiłam. Wiem, że to wszystko brzmi bardzo tajemniczo, ale to sprawa o zasadniczym znaczeniu.

W to ostatnie zdanie włożyłam wszystko, co mi pozostało: wołowski, dorosły autorytatywny ton rozkazu i przekonanie, że ta dziewczyna mnie kocha.

A Lizzie wciąż tylko patrzyła z tym samym wyrazem twarzy.

Wręczyłam jej terminal.

— Pójdziesz wzdłuż torów aż do rozgałęzienia w Ash Falls. Potem…

— Nie ma żadnej wiadomości o Mirandzie Sharifi — odezwała się ponuro.

— Przecież mówię, że jest.

Wołowski autorytatywny ton. Dorosły ton rozkazu.

— Nie. Nikt nie może nic zrobić w sprawie Mirandy. Chcesz po prostu wysłać mnie stąd, bo boisz się, że dziś wieczorem podziemie zaatakuje.

— Nie. Nie o to mi chodzi. Dlaczego sądzisz — „ty, która tyle mi zawdzięczasz”, mówił mój ton — że nie mogę posiadać środków, które wykraczają poza twoje pojmowanie? Jeśli mówię, że mam bardzo ważną wiadomość dotyczącą Mirandy Sharifi, to tak właśnie jest.

Lizzie patrzyła na mnie pustym, bezradnym wzrokiem.

— Lizzie…

— Rzucił mnie. Brad. Dla Maury Casey!

Nie wolno śmiać się ze szczenięcej miłości. Po pierwsze dlatego, że nie tak znów bardzo różni się od tego, co dzieje się miedzy dorosłymi. Przysiadłam na pniu obok niej.

— On mówi… on mówi… że jestem za mądra, żeby mogło mi to wyjść na dobre.

— Amatorzy zawsze tak mówią — odpowiedziałam łagodnie. — Brad po prostu jeszcze nie zaskoczył.

— Kiedy ja naprawdę jestem mądrzejsza od niego — mówiła jak dziecko, którym przecież w istocie była. — O wiele mądrzejsza. Jest taki tępy w tylu sprawach!

Nie rzuciłam oczywistego: „No to po co ci on?”; umiałam w porę rozpoznać kiepski grunt dla logicznych wywodów. Zamiast tego powiedziałam:

— Wielu ludzi będzie ci się teraz wydawało głupimi, Lizzie. Poczynając od twojej własnej matki. Po prostu taka jesteś i tak też odtąd będzie wyglądał dla ciebie świat.

Wydmuchała nos w liść.

— Nie cierpię tego! Chcę, żeby ludzie mnie rozumieli!

— No cóż. Lepiej do tego przywyknij.

— On mówi, że próbuję nim rządzić! Wcale nie!

„Kto powinien rządzić techniką?” — pytał Paul, rozłożony na łóżku, zadowolony, że może pouczać kogoś, kogo właśnie zerżnął. Zadowolony, że znów jego na wierzchu.

Lizzie pewnie rzeczywiście próbowała rządzić Bradem.

— Lizzie… W Charleston…

Skoczyła na równe nogi.

— Jak powiedziałam, że nigdzie nie idę, to nie idę! I mam nadzieję, że naprawdę będzie ten atak dziś wieczorem! Mam nadzieję, że zginę! — wykrzyczała i odbiegła w głąb lasu, łamiąc z trzaskiem suche gałązki, cała we łzach.

Ruszyłam za nią. Po dziesięciu metrach zaczęłam się do niej zbliżać. Była szybka, ale ja miałam mocniejsze mięśnie i dłuższe nogi. Jeszcze metr i ją mam. Do zmroku zostało jeszcze sześć godzin. Mogłabym ją związać i w ciągu tych sześciu godzin zanieść na własnych plecach tak daleko od Oak Mountain — od zagrożenia — jak tylko zdołam. Jeśli będzie trzeba, znokautuję ją, żeby dała się ponieść.

Palcami musnęłam jej plecy. Szarpnęła się do przodu, przeskoczyła kępkę niskich krzewów. Ja także skoczyłam, a opadając skręciłam nogę w kostce.

Ból przeszył mi nogę. Krzyknęłam. Lizzie nawet się nie obejrzała. Może pomyślała, że udaję. Próbowałam ją zawołać, ale ogarnęła mnie nagła fala mdłości. Ledwie zdążyłam odwrócić głowę, żeby zwymiotować. Lizzie nie ustawała w biegu i wkrótce zniknęła między drzewami. Przez jakiś czas jeszcze słyszałam jej kroki. Potem i to ucichło.

Usiadłam ostrożnie. Kostka, już spuchnięta, pulsowała bólem. Nie mogłam się zorientować, czy jest skręcona czy pęknięta. Zresztą co za różnica; nanotechnika Mirandy z pewnością wszystko naprawi. Ale nie od razu.

Zrobiło mi się zimno, potem oblał mnie pot. „Tylko mi tu nie zemdlej” — nakazałam sobie surowo. Nie tu i nie teraz. Lizzie…

Nawet jeśli zdołam ją znaleźć, w tym stanie nigdzie jej nie zaniosę.

Kiedy minął biologiczny wstrząs, powlokłam się kulejąc do obozu. Każdy krok sprawiał mi ból, i to nie tylko w kostce. Kiedy dowlokłam się do skraju obozu, jacyś Amatorzy pomogli mi dostać się do namiotu. Ból trochę się już przytępił. Zrobiło się ciemno. Lizzie nie było w pobliżu, Annie i Billy’ego też. W namiocie Lizzie nie dostrzegłam terminalu ani kryształowej biblioteki.

Siedziałam skulona przed namiotem i wpatrywałam się w niebo. Było zachmurzone, bez księżyca i gwiazd. W powietrzu pachniało deszczem. Zadrżałam i uczepiłam się kurczowo nadziei, że może się mylę. Kompletnie, wszechstronnie i wręcz spektakularnie: co do podziemia, którego istnienia nikt nie potwierdzał, co do jego celów, co do wszystkiego.

* * *

Bo w końcu — co ja niby mogę wiedzieć?

— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!

Czerwono-niebieska spirala pulsowała, okryta teraz czerwono-niebiesko-białą flagą. Tym razem pod spodem tylko wola i idea. Czyja wola? Jaka idea? — Więzienie Oak Mountain rysowało się ciemną, nieruchomą sylwetą w pulsującym rytmicznie świetle.

— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!

Siedziałam przed namiotem, pieszcząc się ze swoją kostką. Annie owinęła ją ciasno paskiem tkaniny, którą moja skóra pewnie już konsumowała w najlepsze. Siedziałam około ćwierć mili od dziesięciu tysięcy skandujących. Ich głosy niosły się do mnie bardzo wyraźnie.

Niebo było ciemne i ciężkie od chmur. Letnie powietrze pachniało deszczem, sosnami i dzikim kwieciem. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że te zapachy czuję tak samo mocno jak Przedtem, podczas gdy niemiły zapach ludzkich ciał jakoś przytłumił się w moich odmienionych nerwach węchowych. Miranda Company znają się na swojej robocie.

Pierwszy samolot nadleciał od bezimiennej góry Brada; leciał bez świateł, a jego metaliczny pobłysk dało się widzieć tylko, kiedy rozmyślnie się go szukało. Wcale nie potrzebowali samolotów — przecież wystarczyło użyć artylerii dalekiego zasięgu. Ktoś chciał sobie zrobić filmowe zbliżenie całej akcji. Z wysiłkiem wstałam na nogi, już cała we łzach. Samolot wyskoczył znad więzienia i przeleciał nisko, swoim buczeniem zagłuszając głosy skandujących. Ludzie zaczęli krzyczeć. Samolot zrzucił pojedynczą małą bombę, która wybuchła w samym środku tłumu. Nawet przy takim zagęszczeniu mogła spowodować co najwyżej pięćdziesiąt ofiar. Bawią się z nami.

Ludzie zaczęli przepychać się z krzykiem. Szczęśliwcy na brzegach tłumu biegli już, wolni, w kierunku odległych lesistych zboczy. Za nimi widziałam postacie, dalekie, lecz wyraźne, które przewracały się jedne na drugie. Miranda zostawiła mi doskonały wzrok.

Drugi samolot, którego nie zdołałam wypatrzeć wcześniej, przeleciał mi tuż nad głową z przeciwnej strony i po chwili zniknął za murami więzienia. Nie dosłyszałam wybuchu bomby, która upadła zapewne po drugiej stronie murów. Odgłos eksplozji utonął w ludzkim krzyku.