Выбрать главу

Ludzie poczęli się wzajemnie tratować.

Billy. Annie. Lizzie!

Pierwszy samolot zatoczył koło i wracał teraz spoza moich pleców. Tym razem — wiedziałam — to już nie będzie zabawa. Zbyt wielu ludzi z obrzeży tłumu mogłoby dotrzeć do lasu. Czy bomba zniszczy samo Oak Mountain? Ależ oczywiście. Przecież to tam siedzi naczelna abominacja. Nie wiedziałam, jakie pole ochronne zainstalowano w więzieniu, ale jeśli to ma być atak nuklearny…

Hologram nad więzieniem zmienił się po raz ostatni:

Wola narodu
Idea czystości rasy ludzkiej

Wydało mi się, że widzę Lizzie. To szaleństwo — nie mogłam przecież rozróżnić z tej odległości pojedynczych osób. To tylko mój umysł chciał, żebym umierała w możliwie najdramatyczniejszych okolicznościach. Tak więc wydało mi się, że widzę, jak Lizzie jest tratowana przez ludzi, w panice usiłujących uciec przed tym, co od stworzenia pierwszej genomodyfikacji stało się nieuniknione.

Zacisnęłam oczy w oczekiwaniu na śmierć. A po chwili otwarłam je z powrotem.

Akurat żeby trafić na nanosekundę, w której się to zdarzyło.

Pole wokół więzienia rozjarzyło się na moment mocniej niż holo na niebie. W jednej chwili całe więzienie okryło się srebrzystą poświatą. W następnej ta sama srebrzysta poświata wystrzeliła od więziennych murów, rozciągając się ponad całym tłumem jak groteskowo wydłużony okap z czystej energii. Bomba — czy co to tam było — uderzyła w powierzchnię pola energetycznego i odbiła się rykoszetem. Samolot eksplodował w błysku światła, który mnie oślepił, jednak nie był chyba nuklearny. Okamgnienie — i druga eksplozja. Drugi samolot. Potem martwa cisza.

Większość ludzi zatrzymała się w biegu. Podnieśli oczy na chroniący ich nieprzejrzysty srebrny dach, wytwór człowieczej myśli technicznej.

Krzyknęłam i powlokłam się przed siebie. Moja kostka natychmiast dała o sobie znać; upadłam. Uniosłam się na ramionach i popatrzyłam w górę. Dach sięgał aż do niższych partii górskich zboczy. Nie dało się przezeń nic zobaczyć, ale słyszałam kolejne wybuchy — artyleria, promieniowanie albo coś jeszcze innego, co kierowano ku nam ze szczytu tamtej dalekiej góry.

Ludzie znów się rozkrzyczeli. Ustały jednak przepychanki, nikt nikogo nie tratował. Stłoczeni pod tą wysokoenergetyczną parasolką byliśmy najbezpieczniejsi.

„Huevos Verdes chroni swoich” — przyszło mi do głowy.

Ległam z powrotem z policzkiem przyciśniętym do udeptanej ziemi. Czułam, jakbym nie miała już kości — dosłownie nie mogłam się ruszyć. W tej chwili mogłyby mnie stratować nawet dzieci.

Huevos Verdes chroniło swoich, przy okazji ratując życie dziewięciu czy dziesięciu tysiącom jednych Amatorów i niszcząc niewiadomą liczbę innych. Oto kto teraz stanowi prawa: Huevos Verdes. Dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych, którzy we własnym mniemaniu nie przynależą do mojego kraju. Ani do żadnego innego. To już nie Woły, nie Amatorzy ani nie konstytucja, która nawet dla Wołów była zawsze milczącą, lecz fundamentalną opoką.

Który to kongresman na łożu śmierci wypowiadał się na temat losu Stanów Zjednoczonych? Adams? Webster? Zawsze uważałam, że to głupawa historyjka. Czy jego ostatnie słowa nie powinny raczej tyczyć się jego żony, ostatniej woli albo poprawienia poduszki — czegoś konkretnego a osobistego? Jakie to pompatyczne: uważać, że jest się dość wielkim, by w takiej chwili mierzyć się z losem całego kraju! Jakie nadęte, pretensjonalne. No i głupie — przecież facet nie miał już ustanawiać żadnych praw, kierować polityką, wywierać wpływu, on po prostu umierał. Co za idiotyzm.

Ale teraz go zrozumiałam. Nadal wydawało mi się to głupie. Ale teraz go rozumiałam.

Chyba nigdy dotąd nie czułam się taka strapiona i osamotniona.

I wtedy nagle rozległ się potworny wybuch, po którym moje ucho — to nie przyciśnięte do ziemi — kompletnie ogłuchło. Z wysiłkiem odwróciłam głowę i spojrzałam. Pole zniknęło, podobnie jak holo na niebie i cały wierzchołek tamtej dalekiej góry.

Znów krzyk. Teraz, kiedy było już po wszystkim. Amatorzy pewnie nie zdają sobie sprawy i pewnie nigdy nie zdadzą sobie sprawy z tego, co właśnie utracili. Małe gromadki wędrownych, samowystarczalnych plemion, którym ta staroświecka całość — Stany Zjednoczone — jest potrzebna nie bardziej niż tym z Huevos Verdes. Amatorzy Życia.

Przebiegli obok mnie pierwsi uciekający, kierując się w stronę ciemnych wzgórz. Z wysiłkiem podniosłam się na nogi, czy raczej jedną nogę. Starając się nie opierać ciężaru ciała na bolącej kostce, pokuśtykałam przed siebie.

Po kilku metrach natknęłam się na porzuconą pochodnię. Wygasiłam ją i oparłam się na niej jak na lasce. Nie była wprawdzie dostatecznie długa, ale dobre i to.

Szło mi się bardzo powoli, bo tylko ja jedna sunęłam w kierunku więzienia. Ludzie już przestali się przepychać, a jakieś dobre czy targane wyrzutami sumienia dusze zajęły się wynoszeniem ciał stratowanych. Ale tłum tak wielki jak ten potrzebuje dużo czasu, by się rozproszyć. Płacz i lament zupełnie mnie obezwładniały, zwłaszcza kiedy musiałam przeciskać się wąskimi przesmykami między stłoczonymi ludźmi. Kostka pulsowała bólem.

Minęła przynajmniej godzina, zanim udało mi się dotrzeć do budynku więzienia.

Pokuśtykałam wzdłuż murów i zakręciłam w stronę rzeki. Jakoś zdumiało mnie to, że woda nadal płynie i szemrze, a głazy siedzą sobie, jak zwykle nieczułe na nic. Na okamgnienie stanęła mi przed oczyma inna rzeka, ta z martwym królikiem na brzegu. Po tej stronie murów nie było już ludzi, ale wydało mi się, że dostrzegam na ziemi martwe ciała. W rzeczywistości były to tylko cienie. Ale nawet kiedy sobie to uprzytomniłam, dla mnie dalej wyglądały jak trupy. A potem to jeden, to drugi stawał się w moich myślach ciałem Lizzie. Ból od kostki rozszedł się teraz po całej nodze.

Kiedy dobrnęłam do więziennej bramy, spojrzałam w puste monitory ochrony, które sterczały ze ściany pod takim samym kątem jak pole ochronne.

— Chcę wejść — oznajmiłam. Nic.

Powiedziałam nieco głośniej — i nawet dla mnie samej było jasne, że mój głos balansuje na granicy histerii:

— Teraz wejdę do środka. Teraz. Wejdę. Do środka.

Słyszałam szum rzeki. Monitory leciutko pojaśniały, ale może mi się tylko wydawało. Po chwili jednak brama rozwarła się na oścież.

Zupełnie jak wrota Edenu.

Kulejąc weszłam do niedużej sieni. Brama zamknęła się za mną głucho. Naprzeciw mnie otworzyły się jakieś drzwi.

Bywałam już w więzieniach, w ramach mojego dawnego szkolenia na asa wywiadu. Wiedziałam, jak tu wszystko działa. Najpierw sterowane komputerowo drzwi z biodetektorami, które teraz przepuściły mnie gładko. Potem drugie drzwi — nie z energii Y, ale z kratą ze stopu włókien węglowych, sterowane ręcznie, bo przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto zdoła złamać wszelkie systemy elektroniczne, łącznie z odbitką siatkówkową. Takie rzeczy już się przecież zdarzały. Drugie drzwi nadzorowali ludzie ukryci za polem energii Y, a kiedy zabrakło tam człowieka, nikt nie mógł dostać się do środka. Ani wydostać na zewnątrz. W każdym razie nie bez ładunków wybuchowych o mocy zbliżonej do tej, jakiej próbowali dzisiaj ci z Woli i Idei.

Stałam przed pierwszymi z zakratowanych drzwi i usiłowałam zajrzeć przez zamglone okno — z plastiszyby, nie z energii Y, bo energia Y też nie jest odporna na niektóre elektroniczne urządzonka — do środka strażniczej budki. Dostrzegałam tam jakąś postać. Jakimś cudem Hueros Verdes zdołało przemycić tu własnych ludzi, ale kiedy? I jak? I co zrobili z wołowskimi pracownikami więzienia?