Выбрать главу

China Miéville

Żelazna rada

Budujcie ruchome pomniki na platformach kolejowych.

Wielimir Chlebnikow, Propozycje

Jemimie, mojej siostrze

Podziękowania

Serdecznie dziękuję Emmie Bircham, Markowi Bouldowi, Andrew Butlerowi, Micowi Cheethamowi, Deannie Hoak, Simonowi Kavanaghowi, Peterowi Lavery’emu, Claudii Lightfoot, Farah Mendelsohn, Jemimie Mieville, Gillian Redfearn, Maksowi Schaeferowi, Chrisowi Schluepowi i Jessemu Soodalterowi za pomoc przy tej książce. Serdeczne dzięki dla Nicka Mamatasa i Mehitobel Wilson oraz dla wszystkich w Macmillanie i Del Rey za współpracę.

Zawsze mam dług u niezliczonych pisarzy, ale przy tej książce chciałbym szczególnie podziękować Williamowi Durbinowi, Johnowi Ehle’owi, Jane Gaskell, Zane Grey, Sembene’owi Ousmane’owi, T.F. Powysowi i Frankowi Spearmanowi.

W czasach minionych mężczyźni i kobiety karczują ścieżką przez step i ciągną ze sobą historię. Okrzyki bitewne wykrzywiają im usta. Są na pustkowiu, w kamiennych okopach, w buszu, w cieniu murów. Nieustannie prą naprzód.

W czasach dawno minionych ktoś stoi na granitowej turni, zaciśniętej górskiej pięści. Drzewa pokrywają szczyt, jakby osiadł szlam lasu. On stoi nad zielonym światem, a pierzaści i twardoskórzy mieszkańcy przestworzy krążą dokoła i nie zważają na niego.

Obok słupów z batolitu prowadzi ścieżka, którą wytyczył, z przyległymi brezentowymi obozowiskami. Są ludzie i ogniska, wykastrowani kuzyni pożarów, które użyźniają lasy.

Samotnik stoi smagany lodowatym wichrem, który na wieki zamroził tę minioną chwilę, a na brodzie krystalizuje się mu oddech. Mężczyzna patrzy na osowiałą z zimna rtęć w rurce, barometr i sznurek z podziałką. Ustala pozycję swoją i pozostałych mężczyzn nad brzuchem świata i w górskiej jesieni.

Wspięli się. Kolumny robotników toczyły walkę z grawitacją, wisząc pod osłoną krzemianowych ścian i załomów. Niewolnicy swego ekwipunku nieśli przez świat urządzenia z blachy, drewna i szkła jak niemi nababowie.

Samotnik wciąga w płuca dawno minioną chwilę, słucha pokasływań górskich zwierząt, rytmicznego szelestu drzew. Wąwozy uporządkował i zinwentaryzował, poznaczył je i naniósł na mapy, a ucząc się parametrów penepleny, szerokich kotlin, kanionów dopływowych, potoków, rzek i paprotnej pampy, odcisnął na nich pieczęć piękna. Tam, gdzie sosny albo jesiony stoją na postronkach, a on mierzy promień zakrętu, natura sączy w jego serce pokorę.

Zimno pozbawia go sześciu ludzi, zostają biali i twardzi w płytkich grobach. Hemoskrzydlaki obmywają wyprawę krwią, niedźwiedzie i mroki zbierają swoje żniwo, ludzie krzyczą z rozpaczy zagubieni w ciemnościach, muły padają, prace wykopaliskowe nie przynoszą rezultatu, niektórzy toną, a tubylcy mordują podstępnie, ale to są wszystkie inne chwile. W tym dawno minionym czasie jest tylko mężczyzna nad drzewami. Od zachodu góry blokują jego drogę, ale teraz są jeszcze daleko.

Tylko wiatr do niego mówi, ale on wie, że jego imię jest wypowiadane obelżywie i z respektem. Za nim ciągnie się ślad niezgody. W murowanych wzgórzach jego miasta jego dążenia rozbijają rodziny. Niektórzy utrzymują, że wypowiadają się w imieniu bogów i że on grzeszy pychą. Jest skazą na obliczu świata, a jego plany i droga to nikczemność.

Mężczyzna obserwuje inwazję nocy. (Od tej chwili upłynęło dużo czasu). Obserwuje zygzaki cienia, a zanim usłyszy pobrzękiwania blaszanych naczyń przy kolacji i poczuje zapach pieczonej dziczyzny, którą z nimi zje, jest tylko on i góra, noc, jego książki z rysunkami wszystkiego, co widział, i mapy topograficzne tych obojętnych szczytów i jego tęsknot.

Uśmiecha się, nie przebiegle, nie z samozadowolenia lub poczucia bezpieczeństwa, lecz z radości, bo wie, że jego plany są święte.

CZĘŚĆ PIERWSZA

TROPY

Rozdział pierwszy

Mężczyzna biegnie. Przepycha się przez cienkie mury z kory i liści, przez niczemu niesłużące sale Rudewood. Drzewa tłoczą się wokół niego.

Tak głęboko w lesie słychać pragłosy. Dach lasu się kołysze. Mężczyzna jest ciężko obładowany i poci się od żaru niewidocznego słońca. Próbuje nie zboczyć ze szlaku.

* * *

Tuż przed zmrokiem znalazł swoje miejsce. Ledwo widoczne ścieżki hotchich zaprowadziły go do niecki otoczonej korzeniami i kamienistą glebą. Drzewa zostały z tyłu. Ziemia była zadeptana i splamiona pożogą i krwią. Mężczyzna porozkładał na kocu zawartość plecaka, kilka książek i ubrania. Na ilastej glebie i stonogach położył coś starannie zawiniętego i ciężkiego.

W Rudewood było zimno. Mężczyzna rozpalił ognisko, którego blask odsunął ciemności. Wpatrywał się w ogień, jakby wierzył, że coś przybierze tam kształt. Żywe istoty podeszły pod krąg światła. Noc rozbrzmiewała dźwiękami, takimi jak oskrzelowe wołanie nocnego ptaka czy oddech i szuranie jakiegoś niewidocznego drapieżnika. Był czujny. Zabrał ze sobą pistolet i strzelbę i co najmniej jedno z nich zawsze trzymał w ręce.

Godziny mijały w świetle płomieni. Sen na przemian porywał go i wypuszczał. Za każdym razem, gdy mężczyzna się budził, oddychał tak, jakby wychodził z wody. Był przygnieciony troską. Na jego twarzy malował się smutek i gniew.

— Znajdę cię — powiedział.

Nie zauważył momentu świtania, a jedynie to, że czas znowu szarpnął się w stronę dnia i widać było brzegi polany. Poruszał się tak, jakby był zrobiony z patyków, jakby zmagazynował w sobie wilgotne zimno nocy. Żując suszone mięso, przemierzał nieckę i słuchał leśnych hałasów.

Kiedy nareszcie dobiegły go głosy, położył się na brzegu niecki i spojrzał między pniami drzew. Trzy osoby zbliżały się po zmurszałym dywanie liści i poszycia. Mężczyzna obserwował je znad lufy strzelby. Kiedy weszły w grubsze snopy światła, rozpoznał je i opuścił strzelbę.

— Tutaj! — krzyknął.

Wystraszeni padli na ziemię i rozglądali się za właścicielem głosu. Podniósł rękę nad krawędź niecki.

Grupa składała się z kobiety i dwóch mężczyzn, w ubraniach jeszcze mniej nadających się do Rudewood niż jego strój. Zeszli do niego i uśmiechnęli się.

— Cutter!

Wyściskali się i wyklepali po plecach.

— Słychać was na kilometr. A gdyby ktoś was śledził? Kto jeszcze będzie?

Nie wiedzieli.

— Dostaliśmy wiadomość od ciebie — powiedział niższy mężczyzna. Mówił szybko i rozglądał się dokoła. — Poszedłem i dowiedziałem się. Pokłóciliśmy się. Inni mówili, no, że powinniśmy zostać. Wiesz, co mówili.

— Tak, Drey. Że jestem obłąkany.

— Nie ty!

Unikali jego wzroku. Kobieta usiadła, jej spódnica wypełniła się powietrzem. Przyspieszony oddech zdradzał strach. Obgryzała paznokcie.

— Dziękuję, że mimo wszystko przyszliście. — W odpowiedzi pokiwali głowami albo wzruszyli ramionami. Jego słowa jemu samemu zabrzmiały dziwnie, im na pewno też. Starał się nadać im cieplejszy ton, pozbawiony typowej dla niego ironii. — Doceniam to.

* * *

Czekali, wydrapywali w ziemi wzory albo wycinali z martwego drzewa figurki. Milczeli, bo było za dużo do powiedzenia.