Выбрать главу

Napili się wody z górskiego stawu i umyli się w nim. Drey stawał się im kulą u nogi. Nie mógł poruszać ramieniem i wyglądał na wykrwawionego. Ale nie skarżył się ani słowem. Cutter nigdy wcześniej nie widział go takiego dzielnego.

Ledwo widoczne ścieżki biegły przez trawę i kwiaty na południe. Pomeroy i Elsie strzelali do zajęczaków i piekli je na ogniu nafaszerowane ziołami.

— Jak go znajdziemy? — spytał Fejh. — Cały kontynent do przeszukania.

— Znam jego trasę.

— Ale Cutter, to jest cały kontynent…

— Będzie zostawiał ślady. Nie da się nie zostawić.

Przez jakiś czas nikt się nie odzywał.

— Dlaczego wyjechał akurat teraz?

— Otrzymał wiadomość. Jakiś kontakt z dawnych czasów, więcej nie wiem.

Cutter zobaczył płoty dawnych farm, zawłaszczone przez naturę. Fundamenty gospodarstw z wbitych w ziemię kamieni tworzących prostokąty. Na wschodzie majaczył Rudewood, pralas urozmaicony sterczącymi dolomitami. W pewnym miejscu widniały jakieś przemysłowe relikty, kominy albo tłoki.

Szóstego dnia, w rybnik, siedemnastego cheta 1805 roku, dotarli do jakiejś wioski.

* * *

W Rudewood szum zaburzonego powietrza mieszał się z wołaniami sów i małp. Nie było to głośne, ale na okoliczne stworzenia padł strach typowy dla zwierzyny łownej. Pusta ścieżka między drzewami, w gliniastym parowie, była skąpana w świetle księżyca. Gałęzie drzew nie poruszały się.

Przez nocne cienie przyszedł mężczyzna. Miał na sobie czarnoniebieski garnitur i trzymał ręce w kieszeniach. Łodygi światła księżycowego dotykały jego wypolerowanych butów, które poruszały się na wysokości głowy, ponad korzeniami. Mężczyzna sunął wyprężony w powietrzu, przytrzymywany przez tajemne siły między koronami drzew a poszyciem lasu. Niósł się za nim jęk, jakby przestrzeń skarżyła się na zadawany przez mężczyznę gwałt.

Miał twarz pozbawioną wyrazu. Coś myszkowało w fałdach jego ubioru — małpa przywarta do niego jak do matki. Jej sylwetkę zniekształcała jakaś pulsująca narośl na torsie mężczyzny.

W nikłym świetle księżyca mężczyzna i jego pasażerka wlecieli do niecki, w której hotchi inscenizowali potyczkę. Zawiśli nad areną. Patrzyli na martwych milicjantów cętkowanych zgnilizną.

Małpeczka zwiesiła się z butów mężczyzny, zeskoczyła na trupy i zbadała je zwinnymi palcami. Następnie wskoczyła z powrotem na dyndające nogi i głośno zaskrzeczała.

Przez chwilę byli cisi jak reszta nocy. Mężczyzna w zamyśleniu przebierał palcami po wargach, po czym wykręcił stateczny piruet. Małpa siedziała mu na ramieniu zapatrzona w czarny jak śmierć las. Potem znowu ruszyli w drogę, otoczeni eterycznymi dźwiękami swojej powietrznej podróży przez poszarpane kolczastymi krzewami dawne dni. Po ich zniknięciu zwierzęta z Rudewood znowu powyłaziły, ale przez resztę nocy były niespokojne.

Rozdział drugi

Wioska nie miała nazwy. Cutter uznał ubogich rolników za niezbyt sympatycznych. Niechętnie sprzedali im żywność. Jeśli mieli uzdrowicieli, to nie przyznali się do tego. Cutter nie mógł zrobić dla Dreya nic innego, jak tylko pozwolić mu spać.

— Musimy dostać się do Myrshock — powiedział Cutter. Wieśniacy wytrzeszczyli na niego oczy i Cutter zacisnął zęby. — To nie jest, kurwa, na księżycu!

— Mogę was zabrać do Świniakowa — powiedział w końcu jeden z mężczyzn. — Potrzebujemy masła i wieprzowiny. Cztery dni jazdy wozem na południe.

— Na litość Jabbera, do Myrshock zostaje jeszcze z sześćset kilometrów — zaprotestowała Ihona.

— Nie mamy wyboru. Poza tym Świniakowo na pewno jest większe, może stamtąd nas zabiorą. Czemu nie hodujecie tutaj świń?

Wieśniacy wymienili spojrzenia.

— Rozbójnicy — wyjaśnił jeden z nich i dodał: — Ręka rękę myje. Wy chronicie wóz swoimi pukawkami, a my zabieramy was do Świniakowa. To jest miejscowość targowa. Kupcy z całej okolicy. Mają statki powietrzne, mogą wam pomóc.

— Rozbójnicy?

— Ano. Bandyci. Liberosynkreci.

* * *

Dwie chude szkapy ciągnęły wóz, smagane batem przez wieśniaków. Cutter i jego towarzysze siedzieli na wozie, między smętnymi warzywami i rozmaitym żelastwem. Drey leżał i się pocił. Jego ramię cuchnęło. Inni trzymali broń w gotowości, na widoku, i czujnie obserwowali otoczenie.

Wóz podskakiwał na ledwo rozpoznawalnych drogach z Mendican ku stepowi. Dwa dni jechali przez szałwię i zarośla, między skałami, które wisiały nad nimi jak magazyny portowe. Słońce tatuowało kamienie na czerwono.

Wypatrywali powietrznych korsarzy. Fejh składał krótkie wizyty w mijanych ciekach wodnych.

— Za wolno — powiedział do siebie Cutter, ale inni go usłyszeli. — Za wolno, za wolno, jak zasrane ślimaki.

— Pokażcie broń — ostrzegł nagle jeden z woźniców. — Jesteśmy obserwowani. — Pokazał na niskie wzniesienia, zagajniki głazów. — Jak przyjdą, strzelajcie. Nie czekajcie. Obedrą nas ze skóry, jeśli zostawicie ich przy życiu.

Nawet Drey nie spał. W zdrowej ręce trzymał pistolet wielostrzałowy.

— Twój muszkiet ma największy zasięg, Pomeroy — powiedział Cutter. — Ty strzelasz pierwszy.

— Ognia, ognia! — krzyknęli woźnice, jeszcze zanim Cutter skończył mówić. — Tam!

Cutter wycelował z niebezpiecznym brakiem precyzji. Pomeroy złożył muszkiet do strzału. Strzały z kusz zaświstały im nad głowami. Zza omszałego bazaltowego głazu wyrosła jakaś postać. Elsie wystrzeliła i trafiła.

To był liberosynkret — przestępca prze-tworzony w miejskich fabrykach karnych, a później zbiegły w stepy i wzgórza Rohagi.

— Sukinsyny! — zawył. — Pieprzone świnie! — Zobaczyli, jak go prze-tworzono — miał zbyt wiele oczu. Osunął się w pył, farbując go krwią. — Sukinsyny!

Rozległ się nowy głos.

— Jeszcze jeden strzał i jesteście martwi! — Otoczyły ich postacie z kuszami i kilkoma starymi flintami. — Co wyjście za jedni? Nie jesteście stąd! — Autor tych słów wystąpił do przodu na kamiennej płycie. — Wy dwaj, chodźcie. Znacie reguły. Myto. Policzę wam jedną furę… Co to jest? Jedną furę gównianych warzyw.

Liberosynkreci byli obszarpani i zróżnicowani. Ich prze-tworzenia z plującego parą żelaza i kradzionych zwierzęcych organów pulsowały jak tajemnicze rumory. Mężczyźni i kobiety z wielkimi kłami albo metalowymi kończynami, z ogonami, z gutaperkowymi rurami jelit w bezkrwistych otwartych jamach brzusznych.

Ich wódz przybliżył się czujnym krokiem. W pierwszej chwili Cutter sądził, że osobnik ten dosiada jakiegoś bezokiego mutanta, ale potem zobaczył, że tors mężczyzny przyszyto do ciała konia w miejscu, gdzie powinien być łeb. Ale z typową dla biotaumaturgów perfidią i okrucieństwem część ludzką umieszczono tyłem do kierunku jazdy. Końskie nogi ostrożnie człapały na wstecznym biegu, a ogon bił o boki w napiętej koncentracji.

— Coś nowego — powiedział wódz. — Jesteście uzbrojeni, tego jeszcze nie mieliśmy. Widziałem najemników. Nie jesteście najemnikami.

— I już nic nigdy więcej nie zobaczysz, jak się nie odwalicie — zakomunikował mu Pomeroy. Niesamowicie spokojnie wymierzył ze swojego wielkiego muszkietu. — Może i byście nas pokonali, ale ilu z was zabralibyśmy ze sobą?