Выбрать главу

– Nie wiem, o czym pan mówi.

Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.

– To do was.

Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.

– Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. – Rozłączył się. – To Stenström. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.

– Nasi ludzie przeszukują zgliszcza w Hagalund – wyjaśnił Martin Beck.

– No to jak będzie? – zapytał Kollberg.

– Nadal nie wiem, o czym panowie mówią.

Spojrzenie mężczyzny było równie skupione i szczere.

Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:

– Proszę się ubrać.

Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.

Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało znaczenia, nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po obejrzeniu paszportu nabrał absolutnej pewności, ale czysto hipotetyczna myśl o pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował swoją niezłomną postawę, czekałoby ich wyjątkowo żmudne śledztwo.

Nie to jednak stanowiło główny powód jego niezadowolenia.

Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i brązowe spodnie. Spojrzał na zegarek.

– Jedźmy – powiedział. – Niedługo będę miał gościa i wolałbym…

Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.

– Nie ma pośpiechu.

Kollberg wyszedł z sypialni.

– Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.

Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo, ale z kamiennym wyrazem twarzy.

– To nie musi być takie straszne, jak się wydaje – życzliwie zauważył Kollberg. – Proszę się nie martwić na zapas.

Martin Beck zerknął na Kollberga i znów spojrzał na Gunnarssona.

Kollberg oczywiście miał rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy przekroczyli próg jego mieszkania, wiedział, że gra skończona. Pogodził się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.

Martin Beck odchylił się na wiklinowym krześle i czekał. Kollberg znieruchomiał przy drzwiach do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku pokoju i spojrzał na zegarek.

Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek, prawdopodobnie odruchowo i z pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem, pocierając twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.

Gunnarsson otworzył usta.

– Jeśli… – powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. – Przepraszam, muszę zadzwonić.

Martin Beck skinął głową i nie odrywał wzroku od tarczy. 018. Kierunkowy do Uppsali. Potem sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim sygnale.

– Dzień dobry. To ja. Åke. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O której?

Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu”.

– Dziękuję. Do widzenia. – Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek, nie kryjąc ulgi. – Idziemy?

Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.

– Proszę usiąść – odezwał się w końcu Martin Beck.

Mężczyzna długo się wahał, zanim usiadł, i mimo że usiłował zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że drżą mu ręce.

Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.

– Na co czekamy? – dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego głosie dał się wyczuć odcień niepewności.

Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby Gunnarsson doszedł do wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie siedzieli w tej samej łodzi.

Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go na miejsce.

Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek.

Od rozmowy telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do dyspozycji góra pół godziny.

Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o wszystkim, co ich łączy. Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.

Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie irytowało Gunnarssona, a może dlatego, że przypominało o łączącej ich więzi.

Po raz pierwszy od co najmniej trzydziestu minut napotkał spojrzenie Kollberga. Jeśli się nie pomylili, finał był tuż-tuż.

Pół minuty później Gunnarsson pękł.

– Okej, co chcecie wiedzieć? – zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na Martina Becka, to na Kollberga.

Nie zareagowali.

– Tak, macie rację – powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. – To ja. Ale nie chcę o tym mówić.

Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina Becka i pokiwał głową. Martin Beck głęboko odetchnął.

– Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego się dowiemy. Są świadkowie, którzy pana rozpoznają. Znajdziemy taksówkarza, który pana tu przywiózł z lotniska tamtej nocy. Przypomni sobie, czy ktoś panu towarzyszył. Eksperci przeszukają pański samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki, na pewno coś po nich zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek się podział, na pewno go znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego.

Gunnarsson popatrzył mu w oczy.

– Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.

Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.

Kollberg uratował sytuację.

– Do naszych obowiązków – odezwał się bezbarwnie – należy poinformowanie pana, że jest pan podejrzany o zabójstwo lub morderstwo. Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan prawo do adwokata.

– Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam w domu butelkę whisky, i koniecznie chciał się napić.

– I?

– Wypiliśmyjuż dosyć dużo. Pokłóciliśmy się. – Gunnarsson umilkł i wzruszył ramionami. – Wolałbym o tym nie mówić.

– Dlaczego się pokłóciliście? – zapytał Kollberg.

– Wyprowadził mnie z równowagi…

– W jaki sposób?

Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było w nich łagodności.

– Zachowywał się jak… powiedział coś… o mojej narzeczonej. Mogę wyjaśnić, jak to się zaczęło. W górnej szufladzie po prawej jest kilka zdjęć…

Martin Beck wysunął szufladę i ostrożnie wyjął zdjęcia. Zrobione na plaży, takie, jakie zwykle robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie było pomięte i naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.

– Byłem w toalecie. Kiedy wróciłem, grzebał w moich szufladach. I znalazł… te zdjęcia. Jedno chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły, ale jak to zobaczyłem, to… się wściekłem. – Przerwał na moment. – Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.

Martin Beck skinął głową.

– Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o… o Ann-Louise. Wiedziałem, że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać. Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że pobudzi sąsiadów. – Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. – To nie jest takie ważne, ale może miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać…

– Szczegóły zostawmy na później – powiedział Kollberg. – Co było dalej?