Выбрать главу

Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.

– Udusiłem go – wyszeptał.

Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po nosie.

– I?

– Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał na podłodze. Martwy. Było około drugiej. Oczywiście powinienem zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. – Zastanawiał się przez chwilę. – Wszystko by się zawaliło.

Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił Gunnarssona.

– Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To, co się wydarzyło, było… zaskakujące. I bezsensowne. Nie docierało do mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd… O tym możemy chyba porozmawiać później.

– Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu – powiedział Kollberg.

– Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierzał tylko wskoczyć do domu po walizkę. Wydaje mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo charakterystyczne, na swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu. Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy. Podpalali i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do gołej ziemi. To tańsze od rozbiórki. – Gunnarsson obrzucił Martina Becka zdesperowanym spojrzeniem. – Wziąłem paszport, bilety, kluczyki do samochodu i klucze do jego mieszkania i… – Zadrżał, ale błyskawicznie zebrał się w sobie. – Potem zniosłem go do samochodu, to było najtrudniejsze, ale miałem… chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I pojechałem do Hagalund.

– Do tej ruiny?

– Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to kosztowało, bo niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt go nie znalazł. Nie żył, więc nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.

Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.

– Dalej.

– Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę, była spakowana, i włożyłem do samochodu Alfa. Potem wróciłem do siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego okulary i płaszcz, który wciąż wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi siedzieć i czekać. Pojechałem jego samochodem na Arlandę i zaparkowałem… – Gunnarsson spojrzał błagalnie na Martina Becka. – Wszystko poszło gładko, jakby samo, bez mojego udziału. Włożyłem okulary, płaszcz był na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem się. Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się śmiesznie proste.

– Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?

– Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że najlepszym wyjściem będzie pociąg do granicy austriackiej, a potem nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport i mogłem na nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie wbijają stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło. Tak myślałem.

Martin Beck pokiwał głową.

– Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach, w pierwszym tylko na jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.

– Ifjúság.

– Możliwe. W każdym razie była tam grupa ludzi mówiących po francusku. Zrozumiałem, że przyjechali wcześniej tego samego dnia. Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak oddawałem paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do przegródek na klucze. Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych paszportów. Już trzeci się nadawał. Belgijski. Facet nazywał się Roederer albo jakoś tak. W każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.

Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.

– Co było następnego dnia rano?

– Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego hotelu. Był duży i elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport w recepcji, wniosłem jego walizkę do pokoju i pół godziny później wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po drodze zorientowałem się, że mam w kieszeni klucz do pokoju hotelowego. Akurat mijałem komendę policji i go tam podrzuciłem. Uznałem, że to dobry pomysł.

– Niekoniecznie – wtrącił Kollberg.

Gunnarsson blado się uśmiechnął.

– Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny. Najpierw zdjąłem okulary Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski paszport. Udało się. Pociąg był przepełniony, kontrolerzy się spieszyli. Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem taksówką na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.

– Co pan zrobił z paszportem Roedera? – zapytał Martin Beck.

– Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem szkła i połamałem oprawki.

– A płaszcz?

– Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.

– I wieczorem był pan w domu?

– Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem wcześniej.

W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.

– Wypróbował pan łóżko?

– Gdzie?

– W Dunie.

– Tak. Skrzypiało. – Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. – Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Nie tylko ja. – Zerknął na fotografię. – Gdyby nie zaszło nic… nieprzewidzianego, w niedzielę wziąłbym ślub. Za tydzień. To…

– Tak?

– To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć…

– Tak – przyznał Martin Beck.

Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.

– Okej, chodźmy – powiedział z irytacją.

Zabójca Alfa Matssona nieoczekiwanie załkał.

– Oczywiście – wyszeptał płaczliwie. – Przepraszam.

Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą miną popatrzył na zamknięte drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.

– Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.

– Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć sztuk.

Kollberg zajrzał do sypialni.

– Nie ma ich. – Zerknął na drzwi łazienki. – Czy…

– Nie – powiedział Martin Beck. – Czekamy.

Pół minuty później Åke Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.

– Możemy już iść?

Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli, podniósł pokrywę spłuczki, wsunął dłoń i wyciągnął słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.

– Vesparax. Groźne świństwo. – Ze zmartwioną miną popatrzył na Gunnarssona. – I po co to panu było? Teraz musimy pana zawieźć do szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do gardła gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.

Martin Beck zadzwonił po radiowóz.

Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Radiowóz już czekał.

– Płukanie żołądka – rzucił Kollberg. – Pośpiech mile widziany. Przyjedziemy później. – Coś mu się przypomniało, kiedy Gunnarsson już siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. – Czy po opuszczeniu hotelu pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?

Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym, szklistym wzrokiem.