Выбрать главу

– Widziałeś go przed wyjazdem?

– Jasne. Poprzedniego dnia. Najpierw byliśmy tutaj, a wieczorem odwiedziliśmy parę innych miejsc.

– Ty i on?

– Yhm. I jeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle Kronkvist i Stickan Lund. Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Åke i Pia. Znasz Åkego?

– Åkego? Nie, którego Åkego?

– Gunnarssona.

Mołin odwrócił się i popatrzył na stół, przy którym do niedawna siedział.

Dwóch mężczyzn zdążyło już wyjść. Dwaj pozostali w milczeniu pochylali się nad kuflami piwa.

– Jest tam. Ten z brodą.

Trzeci brodacz opuścił lokal, więc nie było cienia wątpliwości, który to Åke. Wyglądał całkiem sympatycznie.

– Nie – powiedział Martin Beck. – Chyba go nie znam. Gdzie pracuje?

Mołin wymienił tytuł, który Martinowi Beckowi kompletnie nic nie mówił, ale sądząc z nazwy, podejrzewał, że chodzi o jakiś magazyn motoryzacyjny.

– Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma cholernie mocną głowę.

– I od tamtej pory go nie widziałeś?

– Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja się czuję?

– Chciałbym. Jak się czujesz?

– Parszywie. Kac. Stany lękowe.

Nalana twarz Molina sposępniała. Jednym haustem, jakby zamierzał unicestwić ostatnie przebłyski radości z ziemskiego bytowania, opróżnił grubasa, wyjął chusteczkę i – z maślanymi oczami – otarł pianę z wąsów.

– Powinni serwować piwo w kuflach dla wąsatych. Ostatnimi czasy obsługa spsiała. – Pan redaktor milczał przez chwilę. – Nie, nie widziałem Alfa od dnia wyjazdu. Pamiętam, że w barze Opera oblał grogiem jakąś panienkę. I dzień później, bladym świtem, poleciał do Budapesztu. Bidulek. Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że nie leciał SAS-em.

– I od tamtej pory nie dał znaku życia?

– Nie zwykliśmy korespondować, kiedy wyjeżdżamy służbowo – obwieścił Mołin. – W jakiej ty właściwie gazecie pracujesz? Dla niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie?

Po pół godzinie i dwóch grubasach Martinowi Beckowi udało się uwolnić od redaktora Molina, któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron.

Opuszczając lokal, usłyszał za plecami:

– Fia, przynieś mi grubasa.

Rozdział 5

Poleciał turboodrzutowym Iljuszynem 18 Czechosłowackich Linii Lotniczych. Maszyna ostrym łukiem poszybowała nad Kopenhagą, Saltholmem i połyskującym w słońcu Sundem.

Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne, kościół i malutki port. Nim samolot skierował się na południe, zdążył zauważyć holownik okrążający pirs.

Radość, jaką zazwyczaj sprawiały mu podróże, skutecznie przyćmiło rozczarowanie z powodu zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie chciała zrozumieć, że nie miał zbyt dużych możliwości wyboru.

Poprzedniego wieczoru rozmawiał z nią przez telefon, próbując jej to wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.

– Masz w nosie mnie i dzieci – powiedziała. – Czy nie ma innych policjantów? Czy to zawsze ty musisz brać wszystko na siebie?

Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do niej nie trafiało. Nie mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.

– Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić na szkierze, odizolowani od świata.

– Nie lecę tam dla przyjemności.

– Akurat!

Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział, że z czasem się uspokoi, ale już do niej nie zadzwonił.

Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił papierosa i wyparł myśli o szkierach i rodzinie na dno świadomości.

Podczas międzylądowania na Schönefeld w hali tranzytowej wypił piwo.

Zwrócił uwagę na markę. Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę nazwę. Kelner mówił po niemiecku z berlińskim akcentem. Martin Beck słabo go rozumiał. Z niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.

W koszu przy wejściu leżały niemieckie broszurki. Wziął pierwszą z brzegu, żeby zabić czas czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość języka.

Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o koncernie Springera, jednym z największych wydawców gazet i czasopism w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze, niegdyś żurnaliście Goebbelsa. Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i wypowiedzi kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.

Kiedy wywołano jego lot, okazało się, że bez szczególnych kłopotów przeczytał niemal całą broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na pokład.

Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w Pradze, którą Martin Beck od lat pragnął zwiedzić. Niestety, mógł podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z powietrza, ponieważ przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić na lotnisko.

Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na trasie Sztokholm–Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko międzylądowaniom, mimo że w Berlinie i Pradze zobaczył wyłącznie porty lotnicze i hale tranzytowe.

Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie, przejrzał parę folderów, które dostał od rudzielca. W jednym, o geografii Węgier, przeczytał, że Budapeszt liczy dwa miliony mieszkańców.

Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Matssona, gdyby ten postanowił się tam zaszyć na dobre.

Odtworzył w pamięci wszystko, co o nim wiedział. Nie było tego przesadnie dużo, ale na dobrą sprawę nie musiał wiedzieć więcej.

Przypomniał mu się komentarz Kollberga: „Wyjątkowo nieciekawy człowiek”. Dlaczego ktoś taki jak Alf Matsson chciałby zniknąć?

Oczywiście jeśli zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne, żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubił. Co prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie podoba. Miał mieszkanie, posadę, pieniądze i przyjaciół. Trudno było znaleźć sensowny powód, dla którego chciałby się dobrowolnie tego wszystkiego pozbawić.

Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa.

Alf Matsson stał się obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do państw bloku wschodniego. „Za żelazną kurtyną” – jak powiedział rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, że preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał, po co miałby znikać? Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej aferze Wallenberga”, człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg, gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo filmów z Jamesem Bondem.

Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno.

Rozgwieżdżone niebo. W dole jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur światełek przy drogach.

Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero wtedy, kiedy będzie musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. Czasami się upijał, ale nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.

Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał do Dunaju i utonął albo ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze wszystkich stolic świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.