Выбрать главу

– Nieszczęście – prychnęła. – Sam jesteś nieszczęściem. – Odwróciła się, wbijając w niego nienawistne spojrzenie. – Chciałam go tylko trochę nastraszyć. Wraca po kilku dniach pijaństwa i rzuca się na mnie z pięściami. Są jakieś granice.

Kobieta zdjęła chustkę. Nie licząc małego siniaka na szczęce, była cała i zdrowa.

– Jak się pani czuje? – spytał Skacke. – Chyba nic się pani nie stało?

– Gdzie tam. Jak mnie pchnął i się przewróciłam, to pomyślałam, że nie wstanę i będę udawała, że straciłam przytomność. – Odwróciła się do męża. – Napędziłam ci strachu, co?

Gottfridsson zerknął zakłopotany na Skackego i coś wymruczał.

– Kim pan właściwie jest? – zapytała kobieta.

Skacke napotkał spojrzenie Gottfridssona.

– Policjantem.

– Policjantem?! – Pani Gottfridsson wzięła się pod boki i nachyliła nad mężem, który siedział skulony na krześle, z żałosną miną. – Czyś ty zwariował?! Ściągnąłeś tu gliniarza? Po co? – Wyprostowała się i obdarzyła Skackego złym spojrzeniem. – Co z pana za policjant?! Żeby się narzucać Bogu ducha winnym ludziom! Może by pan przynajmniej pokazał odznakę, skoro się pan już wepchnął do uczciwych obywateli.

Skacke czym prędzej się wylegitymował.

– Kryminalny, co?

– Policjant śledczy – poprawił ją pobladły Skacke.

– Czego kryminalnego pan się tu spodziewał? Nie jestem kryminalistką, mąż też nie. – Stanęła obok Gottfridssona i położyła mu rękę na ramieniu. – Czy on ma jakąś podkładkę, żeby łazić po naszym domu? Pokazał ci jakiś papier, Ludde?

Gottfridsson pokręcił głową. Skacke postąpił krok naprzód, otworzył usta, ale pani Gottfridsson nie dała mu dojść do słowa.

– Niech pan się stąd zabiera. Aż mnie korci, żeby na pana donieść za zakłócanie miru domowego. No, wynocha, pókim dobra.

Skacke popatrzył na Gottfridssona, który nie odrywał wzroku od podłogi, wzruszył ramionami, okręcił się na pięcie i lekko wzburzony pojechał do komendy południowej.

Martin Beck i Kollberg jeszcze nie wrócili z Kungsholmsgatan. Siedzieli w pokoju Melandera i znów słuchali nagranego na taśmę przesłuchania prokuratorskiego w sprawie zastosowania aresztu tymczasowego. Tym razem Hammar chciał się z nim zapoznać. Zajrzał po południu i spytał, czy do czegoś doszli.

W pokoju było gęsto od dymu z papierosów Martina Becka i cygar Hammara. Kollberg wniósł swój wkład do zanieczyszczenia powietrza, podpalając w popielniczce zużyte zapałki i pudełka po papierosach, a Rönn zwieńczył dzieło, otwierając okno i wpuszczając do środka spaliny wielkiego miasta, największego truciciela w Europie Północnej.

Martin Beck zakasłał.

– Jeśli w ogóle możemy brać uwagę podpalenie, niewiele zdziałamy, bo wszyscy świadkowie są w szpitalu i nie mogą mówić.

– No – przytaknął Rönn.

– Nie wydaje mi się, żeby to było podpalenie – powiedział Hammar. – Ale nie ma co wyciągać pochopnych wniosków, dopóki Melander nie zakończy oględzin pogorzeliska i dopóki nie dostaniemy wyników z SKL[4].

Zadzwonił telefon. Kollberg sięgnął po słuchawkę, dorzucając draskę do ogniska w popielniczce. Słuchał mniej więcej przez pół minuty.

– Co?! – odezwał się z niekłamanym zdumieniem. – Dziękuję. – Rozłączył się i popatrzył na Martina Becka nieobecnym wzrokiem. – Mam dla panów cholernie miłą niespodziankę. Göran Malm nie zginął w pożarze.

– Co masz na myśli? – spytał Hammar. – Nie było go w domu?

– Ależ był, praktycznie wtopił się w zwęglony materac. Dzwonił obducent. Powiedział, że Malm był martwy jak głaz, zanim wybuchł pożar.

Rozdział 8

Pielęgniarka z oddziału Gunvalda Larssona była opryskliwa i nieugięta.

– Nie zamierzam brać tego pod uwagę – oznajmiła. – Niech sobie będzie nie wiadomo jak ważne. Najważniejsze, żeby pan Larsson wyzdrowiał, na co nie ma szans, jeśli będziecie bez przerwy do niego wydzwaniać i zawracać mu głowę. Musi mieć absolutny spokój. Takie jest zalecenie lekarza. To samo powiedziałam panu Kollerbergowi, który dzwonił przed chwilą i był bezczelny. Z panem Larssonem będzie można się skontaktować nie wcześniej niż jutro. Żegnam!

Martin Beck zamarł ze słuchawką w dłoni. Po chwili wzruszył ramionami i odłożył ją na widełki.

Siedział w swoim pokoju w komendzie południowej. Był wtorek, wpół do dziewiątej rano. Kollberg i Skacke jeszcze się nie pokazali. Tak czy inaczej, Kollberg już działał i powinien wpaść lada moment.

Martin Beck podniósł słuchawkę, wybrał numer komisariatu w parafii Marii i poprosił Zachrissona. Nie zastał go. Zachrisson zaczynał służbę o pierwszej po południu.

Otworzył paczkę papierosów, zapalił i spojrzał w okno. Widok nie był porywający: ponure zabudowania przemysłowe i autostrada, zakorkowana w stronę centrum lśniącymi pojazdami, które sunęły w ślimaczym tempie. Martin Beck nie cierpiał samochodów i siadał za kierownicę wyłącznie z konieczności, kiedy nie było innego wyjścia. Źle się czuł w prowizorycznej komendzie w Västberdze, nie mógł się doczekać końca rozbudowy komendy na Kungsholmen i powrotu rozproszonych wydziałów pod jeden dach.

Odwrócił się od koszmarnej panoramy, splótł dłonie na karku i myślał, patrząc w sufit. Kiedy, jak i dlaczego zmarł Göran Malm i jaki był związek między jego śmiercią a pożarem? Nasuwała się odpowiedź, że ktoś go zabił, po czym podpalił dom, żeby zniszczyć wszystkie ślady. Tylko jak udało mu się tak wejść i wyjść, że nie zauważył tego ani Gunvald Larsson, ani Zachrisson?

Usłyszał na korytarzu szybkie, zdecydowane kroki Skackego. Chwilę później przyszedł Kollberg. Załomotał pięścią w drzwi, wetknął głowę, powiedział „Cześć!” i zniknął. Wrócił bez jesionki i marynarki, poluzował krawat.

– Chciałem pogadać przez telefon z Gunvaldem – zaczął, siadając na krześle dla gości – ale guzik z tego wyszło.

– Wiem. Też próbowałem.

– Ale porozmawiałem sobie z Zachrissonem. Zadzwoniłem do niego rano do domu. Gunvald Larsson był na Sköldgatan o wpół do jedenastej. Zachrisson odszedł krótko potem. Powiedział, że światło u Malma zgasło za kwadrans ósma i od tamtej pory nic się w jego mieszkaniu nie działo. Nie licząc trojga gości Rotha, nie widział, żeby wieczorem ktoś wchodził albo wychodził. Ale nie wiemy, czy na pewno miał cały czas oczy i uszy otwarte.

– Owszem, chociaż to mało prawdopodobne, żeby komuś udało się wśliznąć i wymknąć niepostrzeżenie.

Kollberg westchnął i potarł brodę.

– Fakt, raczej nieprawdopodobne. Co teraz?

Martin Beck kichnął trzy razy. Po każdym kichnięciu Kollberg mówił „Na zdrowie!”, za co Martin Beck serdecznie mu dziękował.

– Wybieram się do obducenta.

Rozległo się pukanie do drzwi, do pokoju wszedł Skacke.

– Co chcesz? – zagaił Kollberg.

– Nic. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy są nowe wiadomości o pożarze.

Martin Beck i Kollberg milczeli.

– Chodzi mi o to, czy mógłbym coś zrobić…

– Piłeś kawę? – spytał Kollberg.

– Nie – odparł Skacke.

– No to na początek możesz przynieść kawę. I trzy mazarynki[5] dla mnie. A co dla ciebie, Martin?

Martin Beck wstał i zapiął marynarkę.

– Nic. Od razu pojadę do zakładu medycyny sądowej.

Wsunął do kieszeni florydy i zapałki i zadzwonił po taksówkę.

Obducent, siwowłosy profesor około siedemdziesiątki, był lekarzem sądowym już wtedy, kiedy Martin Beck zaczął patrolować ulice, a wcześniej miał z nim zajęcia w szkole policyjnej. Od tamtej pory współpracowali przy niejednym śledztwie. Martin Beck cenił go za doświadczenie i wiedzę.