Выбрать главу

– Aha. – Karlsson odrobinę się wyluzował. – O to chodzi.

– Oto.

– Urządziliśmy kameralny wieczorek. Kanapki, piwo, gramofon.

– Coś w rodzaju rodzinnego spotkania?

– Tak. Byłem z narzeczoną, z Madeleine, a…

Karlsson nie dokończył i usiłował przybrać pogrzebową minę.

– A co? – aksamitnym głosem spytał Gunvald Larsson.

– A Kenneth był z Carlą.

– Nie na odwrót?

– Na odwrót? To znaczy?

– A kim jest ta uczennica, która była tutaj pięć minut temu?

– Jaka uczennica? Nikogo tu nie było…

Gunvald Larsson uderzył go. Szybko, mocno, znienacka.

Maksa Karlssona odrzuciło na dwa kroki. Nie upadł.

– Ochujałeś, psie?!

Gunvald Larsson uderzył po raz drugi. Mężczyzna chwycił się stołu, ale nie utrzymał równowagi i przewrócił się, ściągając obrus i stojącą na nim elegancką kryształową karafkę. Wstał. W kąciku ust pojawiła się strużka krwi, prawą dłoń zacisnął na ciężkim krysztale.

– Do kurwy nędzy!

Przesunął po twarzy wierzchem lewej dłoni, zobaczył krew i zamierzył się karafką.

Gunvald Larsson uderzył po raz trzeci. Karlsson zatoczył się i zwalił na podłogę razem z krzesłem. Nie zdążył się ruszyć, kiedy Gunvald Larsson kopnął go w prawy nadgarstek. Karafka z głuchym trzaskiem wylądowała na ścianie.

Max Karlsson powoli dźwignął się na kolano. Zasłonił dłonią jedno oko, w drugim, rozbieganym, czaił się strach. Gunvald Larsson zerknął na niego.

– No, gdzie towar?

– Jaki towar?

Gunvald Larsson zacisnął dłoń w pięść. Mężczyzna zareagował błyskawicznie:

– Nie, tylko nie to, przestań, ja…

– Gdzie?

– W kuchni.

– Gdzie w kuchni?

– W kuchence, pod najniższą blachą.

– To rozumiem.

Gunvald Larsson popatrzył na swoją pięść. Wielką, pokrytą różowymi plamkami w miejscach, gdzie spaliły się jasne włosy. Max Karlsson też na nią popatrzył.

– Jak było z Rothem i dwiema dziwkami? – zapytał Gunvald Larsson.

– Pieprzy…

– Nie interesują mnie wasze seksualne plugastwa. Chcę wiedzieć, kto podpalił dom.

– Podpalił… Nie, kurde, nic o tym nie wiem. Przecież Kenneth zginął…

– Czym się zajmował? Prochami?

– Skąd niby mam wiedzieć…

– Nie kłam, bo jak…

– Nie! Zaraz! Tylko nie to! Lepiej zabierz mnie do kicia.

– Chciałbyś, co? – Gunvald Larsson postąpił o krok. – Czy Kenneth Roth też opylał prochy?

– Nie… Gorzałę…

– Alkohol?

– Tak.

– Kradziony?

– Tak.

– Z przemytu?

– Tak.

– Gdzie go trzymał?

– Na…

– Gadaj!

– U siebie na strychu.

– Ale ty nie handlujesz alkoholem?

Karlsson pokręcił głową.

– Tylko dziwkami i prochami?

– Tak.

– A czym się parał Malm?

– Nie znałem go.

– Czyżby?

– Nie znałem go zbyt dobrze.

– Ale ty, Roth i Malm mieliście wspólne interesy, prawda?

Karlsson oblizał wargi. Wciąż zasłaniał prawe oko. Lewe połyskiwało nienawiścią i strachem.

– Tak jakby.

– Roth i Malm się znali?

– Tak.

– Więc Roth handlował wódą.

– Tak.

– A ty narkotykami. Ostatni raz dziesięć minut temu. Właśnie zakończyłeś działalność. Co robił Malm?

– Chyba zajmował się samochodami.

– Aha. Inaczej mówiąc, byliście detalistami, każdy z innej branży. Co was łączyło?

– Nic.

– Pytam o szefa.

– Nie mieliśmy żadnego szefa. Nie wiem, o czym pan mówi.

Pięść uderzyła po raz czwarty z ogromną siłą. Trafiła mężczyznę w prawe ramię i cisnęła nim o ścianę.

– Nazwisko!!! – ryknął Gunvald Larsson. – Nazwisko, ale już!!!

– Olofsson – ochryple wyszeptał Karlsson. – Bertil Olofsson.

Gunvald Larsson długo przyglądał się Maksowi Karlssonowi, któremu dziesięć dni wcześniej uratował życie.

– Mów prawdę, ona bratem, wiosną, jesienią, zimą i latem, prawda zawsze się ostanie i zawsze ją zdobi letnie ubranie[8] – rzekł z filozoficzną zadumą.

Karlsson łypnął na niego zdrowym okiem.

– No dobrze – skonstatował Gunvald Larsson. – A teraz proszę wstać, pomaszerować do kuchni i okazać towar.

Skrytkę zmyślnie zaaranżowano. Niewykluczone, że przy pobieżnym przeszukaniu nikt by jej nie zauważył. W dolnej części kuchenki leżały w eleganckich porcjach haszysz i stymulanty. Ilość nie zwalała z nóg. Karlsson był dilerską płotką, sprzedawał narkotyki uczniom na przerwie śniadaniowej w zamian za ich tygodniówkę, pieniądze, które podciągnęli rodzicom albo ukradli, włamując się do kiosku lub automatu[9]. Na pewno nie miał pojęcia o łańcuszku pośredników i nie zdawał sobie sprawy, że na źródło zła składały się wyjątkowo skomplikowane, fałszywe spekulacje polityczne i chybione teorie społeczne.

Gunvald Larsson wyszedł do przedpokoju i zadzwonił na policję.

– Przyślijcie tu swoich geniuszy od narkotyków – rzucił lakonicznie.

Po Maksa Karlssona stawiło się dwóch funkcjonariuszy z zespołu zajmującego się zwalczaniem narkomanii. Rośli, rumiani, w wyzywających, pstrych wełnianych swetrach i kominiarkach. Jeden zasalutował.

– Fajne ubranka – zauważył kąśliwie Gunvald Larsson. – Brakuje tylko wędek. Czy nie pogniotą się wam nogawki mundurowych spodenek, które bezceremonialnie wpychacie pod skarpety? A tak w ogóle, nie salutuje się w swetrze.

Pogromcy narkotykowych mafiosów zarumienili się w dwójnasób i patrzyli to na przewrócone meble, to na podbite oko złoczyńcy.

– Doszło do awanturki – obojętnie stwierdził Gunvald Larsson. – Przekażcie waszemu przełożonemu, że gość nazywa się Max Karlsson i będzie milczał jak grób.

Wzruszył ramionami i wyszedł.

Miał rację. Gość milczał jak grób. Nawet nie był uprzejmy podać imienia i nazwiska.

Gunvald Larsson dowiedział się, że w domu przy Sköldgatan było trzech drobnych gangsterów; dwóch nie żyło, trzeciemu groziło więzienie. Nie miał pojęcia o zarzewiu pożaru i nie liczył na to, że kiedykolwiek będzie je miał.

Tak czy inaczej, uświadomił sobie, że jest na zwolnieniu lekarskim. Pojechał do domu, rozebrał się i wziął prysznic. Potem wyłączył telefon, położył się i oddał lekturze powieści Saksa Rohmera.

Rozdział 13

Wielkie bum gruchnęło pół godziny przed lunchem następnego dnia, czyli w środę dwudziestego marca, i całkowicie niezasłużenie oberwało się Kollbergowi.

Siedział przy biurku w komendzie południowej w Västberdze i rozwiązywał zadanie szachowe zamieszczone w „Svenska Dagbladet”. Ponieważ bez przerwy myślał o lunchu, nie mógł się skoncentrować i nie szło mu najlepiej. Przed godziną zadzwonił do żony z informacją, że zje w domu. Dał jej sporo na czasu na pichcenie, więc mógł się spodziewać czegoś wyjątkowo pysznego.

Rano zadzwonił Martin Beck. Wspomniał o jakimś zebraniu w Głównym Zarządzie Policji i powiedział, że przyjdzie później. To natchnęło Kollberga do zlecenia pewnego zadania Skackemu; wprawdzie wzmacniało muskulaturę, ale było pozbawione sensu.

Zadowolony z życia, zerknął na zegarek i z radością pomyślał o najbliższej przyszłości.

I właśnie wtedy zadzwonił telefon.