Martin Beck był ponury i zamyślony. Na domiar wszystkiego dopadło go pierwsze wiosenne przeziębienie i mniej więcej co pięć minut wycierał nos. W końcu się odezwał:
– Jeśli to dzwonił Olofsson, mógł zmienić głos. Co wydaje się całkiem prawdopodobne.
Kollberg potrząsnął głową.
– Czy Olofsson, rodowity sztokholmczyk, dzwoniłby do straży w Sundbybergu?
– Otóż to – powiedział Gurwald Larsson.
Z grubsza tyle wydarzyło się we wtorek dwudziestego trzeciego kwietnia.
W środę i czwartek nie działo się nic.
W piątek na odprawie Gunvald Larsson zapytał:
– Jak tam Wracke?
– Skacke – poprawił go Martin Beck i kichnął.
– Jest bardzo skryty – odparł Kollberg.
– Naturalnie sam powinienem się tym zająć. – Gunvald Larsson miał kwaśną minę. – Żeby to sprawdzić, wystarczyłoby jedno popołudnie.
– Miał różne inne rzeczy na głowie, zabrał się do tego dopiero wczoraj – usprawiedliwił Skackego Martin Beck.
– Jakie różne inne?
– Tak się składa, że interesują nas nie tylko budki telefoniczne w Sundbybergu.
Poszukiwania Olofssona nie przyniosły niczego nowego, ich intensyfikacja nie była możliwa. Rozesłano wszystko, czym dysponowali, od rysopisu i zdjęć po odciski palców i uzębienie.
Dla Martina Becka koniec tygodnia okazał się bardzo trudny. Nie dość, że gryzł się dochodzeniem, które lada moment utknie na dobre, i nękała go szybko postępująca infekcja wirusowa, spotkał go bolesny cios natury osobistej. Córka Ingrid zapowiedziała rychłą wyprowadzkę z domu. Nic w tym nienormalnego ani zaskakującego. Niedługo kończyła siedemnaście lat, była pod wieloma względami dorosła, mądra i dojrzała i oczywiście miała prawo do samodzielnego życia. Od dawna zdawał sobie sprawę, że ten moment jest coraz bliżej, nie potrafił jednak przewidzieć swojej reakcji. Zaschło mu w ustach, miał mętlik w głowie, kichał i milczał. Dobrze znał córkę, wiedział, że nie podjęła tej decyzji pochopnie, że ją gruntownie przemyślała.
Praktyczna małżonka dorzuciła swoje trzy grosze:
– Trzeba przejrzeć wszystko, co Ingrid powinna ze sobą zabrać. Nie musisz się o nią martwić, poradzi sobie. Wiem, co mówię, bo sama ją wychowałam.
Niestety, w dużej mierze miała rację. Syn, trzynastolatek, zareagował jeszcze bardziej lakonicznie.
– Super. Przeniosę się do twojego pokoju. Tam są lepsze gniazdka.
W niedzielę po południu znalazł się z Ingrid sam w kuchni. Siedzieli naprzeciwko siebie, przy stole z laminatowym blatem, gdzie przez lata co rano pili czekoladę. Nagle położyła dłoń na jego dłoni.
– Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale mimo wszystko powiem. Dlaczego ty też tego nie zrobisz? Dlaczego się nie wyprowadzisz?
Popatrzył na nią zdumiony. Nie spuściła wzroku.
– Tak, ale… – zaczął z wahaniem i urwał, bo całkiem po prostu nie miał pojęcia, co powiedzieć.
Na pewno będzie często i długo rozmyślał o tej ich zwięzłej rozmowie.
W poniedziałek, dwudziestego dziewiątego, wydarzyły się niemal jednocześnie dwie rzeczy.
Jedna nie była przesadnie godna uwagi. Skacke położył raport na biurku Martina Becka. Świetnie napisany i wręcz nieprawdopodobnie szczegółowy. W Sundbybergu było sześć budek telefonicznych, w których nadal wisiały stare tabliczki. W dwóch innych stare tabliczki mogły wisieć siódmego marca, a potem je zdjęto. Na Solnej nie było ani jednej budki z taką tabliczką. Nikt nie prosił Skackego, żeby sprawdzał na Solnej, ale najwyraźniej to zrobił.
Martin Beck siedział zgarbiony za biurkiem i trącał raport palcem wskazującym prawej dłoni. Skacke stał dwa metry dalej, do złudzenia przypominając psa, który czeka na smakołyk.
Może powinienem mu powiedzieć coś pochlebnego, pomyślał Martin Beck. Zanim przyjdzie Kollberg i zacznie się wyzłośliwiać.
Dylemat sam się rozwiązał, bo zadzwonił telefon.
– Beck, słucham.
– Chce z panem rozmawiać jakiś inspektor. Nie zrozumiałem nazwiska.
– Łącz…. Beck, słucham.
– Czołem! Tu Per Månsson z Malmö.
– Cześć! Jak się miewasz?
– Nieźle. W poniedziałki jak zwykle trochę nieswojo. No i mamy wielkie halo w związku z tym meczem tenisowym. No wiesz, z Rodezją. – Månsson zrobił długą pauzę. – Szukasz niejakiego Bertila Olofssona, prawda?
– Prawda.
– Mam go.
– U siebie?
– Uhm, w Malmö. Nie żyje. Znaleźliśmy go trzy tygodnie temu, ale do dzisiaj nie wiedziałem, kto to jest.
– Jesteś pewien?
– Na dziewięćdziesiąt procent. Zgadza się górne uzębienie. Jest dosyć specyficzne.
– A reszta? Odciski palców, pozostałe zęby i…
– Żuchwy nie znaleźliśmy, a odcisków palców nie dało się zdjąć. Widzisz, długo był w wodzie.
Martin Beck wyprostował plecy.
– Jak długo?
– Obducent mówi, że co najmniej dwa miesiące.
– Kiedy go wyciągnęliście?
– Ósmego, w poniedziałek. Siedział w samochodzie na dnie basenu portowego. Mali chłopcy…
– To znaczy, że siódmego marca już nie żył – przerwał mu Martin Beck.
– Siódmego marca? No pewnie. Od miesiąca albo dłużej. Kiedy ktoś go ostatnio widział u was?
– Trzeciego lutego. Podobno wtedy wyjechał za granicę.
– Aha. Dobrze. To mi pomoże w ustaleniu daty. Zlikwidowano go między czwartym a ósmym lutego. Plus minus.
Martin Beck milczał. Wszystko jasne. Kiedy palił się dom przy Sköldgatan, Olofsson nie żył od miesiąca. Melander miał rację. Byli na fałszywym tropie.
Månsson też milczał.
– Jak to wygląda? – zapytał Martin Beck.
– Dziwnie. Cholernie dziwnie. Zginął od uderzenia kamieniem w skarpecie, pochowano go w starym rzęchu, gdzie nic nie było, nie licząc narzędzia zbrodni i dwóch trzecich Olofssona.
– Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Ja albo Kollberg. Potem zaprosimy cię tutaj.
Månsson westchnął.
– Czy to konieczne?
Wenecja Północy kojarzyła mu się z przedsionkiem piekła.
– Tak. Sprawa jest skomplikowana. Bardziej niż przypuszczasz.
– Oj, doprawdy? – Månsson nie krył ironii. – Wobec tego do zobaczenia.
Martin Beck odłożył słuchawkę i popatrzył na Skackego nieobecnym wzrokiem.
– Świetnie się spisałeś.
Rozdział 23
Za kilkanaście godzin zaczynała się Noc Walpurgi i wiosna; ta ostatnia przynajmniej na południu Szwecji. Poranny samolot z Brommy wylądował na Bulltofcie w Malmö zgodnie z rozkładem, czyli za pięć dziewiąta, z garstką biznesmenów i oblanym zimnym potem, bladym komisarzem na pokładzie. Martin Beck był przeziębiony, bolała go głowa, nie lubił latać, a płyn, który Scandinavian Airlines System zwykł nazywać kawą, ani trochę nie poprawił mu samopoczucia.
Månsson, duży, barczysty, stał na płycie lotniska z rękami w kieszeniach płaszcza i pierwszą tego dnia wykałaczką w ustach.
– Czołem! Marnie wyglądasz.
– I tak się czuję – powiedział Martin Beck. – Jest tu jakaś toaleta?
Noc Walpurgi to ważne święto w Szwecji. Ludzie ubierają się wiosennie, piją na umór, tańczą, weselą się, jedzą pyszności i wypatrują lata. W Skånii na poboczach dróg kwitną pierwsze kwiaty, drzewa wypuszczają pierwsze liście, na wiosennych pastwiskach pasą się krowy i jest już po zasiewach. Studenci wkładają białe czapki, szefowie związków zawodowych wyciągają z toreb przeciwmolowych czerwone sztandary i przypominają sobie słowa „Synów robotniczego znoju”[12]. Pierwszy maja tuż-tuż, pora znowu poudawać socjalistę. Podczas symbolicznego pochodu nawet policjanci stają na baczność, kiedy orkiestry dęte grają Międzynarodówkę. Jedynym zadaniem policji jest organizacja ruchu kołowego, przypilnowanie, żeby nikt nie napluł na amerykańską flagę, i niedopuszczenie do głosu kogoś, kto podstępnie wmieszałby się w tłum demonstrantów i miałby naprawdę coś do powiedzenia.
12