Выбрать главу

Zapadła cisza.

– Tak – odezwał się Hammar. – Oczywiście możesz mieć rację. Ale nigdy nie trafiła mi się sprawa z tyloma „jeśli”, „gdyby”, „ewentualnie”. Niczego nie wiemy na pewno. Zwołam odprawę. Dam znać, kiedy.

Hammar się rozłączył. Martin Beck siedział przez chwilę ze słuchawką w dłoni i próbował sobie wyobrazić reakcję Kollberga. Odłożył ją i nie zdążył podnieść, kiedy zadzwonił telefon.

– Bingo! – odezwał się Kollberg.

– Bo?

– Przyszła odpowiedź z Interpolu. Odciski palców Lasalle’a.

– Jasny gwint!

– Mają ten kciuk, ale gość nie nazywa się Alfonse Lasalle.

– To czyj to odcisk?

– Tylko posłuchaj. Mężczyzna od kciuka ma zdaniem francuskiej policji dużo tożsamości: Albert Corbier, Alfonse Benette, Samir Riffi, Alfred Laffey, Auguste Cassin i Auguste Dupont. Później doślą więcej nazwisk. Nie wiedzą, kim jest, przypuszczają, że ma libańskie obywatelstwo i że w ostatnich latach przebywał głównie we Francji i Afryce Północnej. Podobno był w OAS. Jest podejrzany o różne przestępstwa i współudział w przestępstwach. Między innymi o handel narkotykami, przemyt waluty i morderstwo.

– Nigdy nie siedział?

– Najwyraźniej nie. Jest śliski jak węgorz. Zmienia paszporty, nazwiska i narodowości częściej niż slipy i do tej pory nie udało mu się niczego udowodnić.

– A rysopis?

– Nie są pewni. Wysłali jeden, ale piszą, że może się nie zgadzać. Klawo. Zaraz… O, mam. Wiek: około trzydziestu pięciu lat, wzrost: sto siedemdziesiąt, waga: osiemdziesiąt, włosy czarne, oczy brązowe, zdrowe zęby, moment… to po francusku, nie mam przekładu… prosta linia czoła u nasady włosów, gęste proste brwi, lekko zakrzywiony nos z centymetrową, ledwie widoczną blizną na lewym skrzydełku, poza tym żadnych defektów fizycznych ani znaków szczególnych.

– To pasuje do Lasalle’a. Oczywiście nie wiedzą, gdzie jest?

– Nie. Zadzwonię za chwilę. Muszę dopilnować tłumaczenia.

Martin Beck siedział z głuchą słuchawką w ręku. Kiedy ją odłożył, pomyślał, że nie zdążył nic powiedzieć o Ernście Sigurdzie Karlssonie.

Rozdział 28

We wtorek rano, dwudziestego trzeciego lipca Månsson wybrał się do Kopenhagi. Ponieważ mu się śpieszyło, popłynął wodolotem. Nazywał się „Flyvefisken”[15] i pokonywał Sund w trzydzieści pięć minut. Poza tym nie miał żadnych plusów. Człowiek podskakiwał w fotelu lotniczym, a jak nie udało mu się dostać miejsca przy oknie, mógł nie zobaczyć nawet skrawka wody.

W Danii Månsson miał znakomite układy. Ominął wszystkie pośrednie instancje i międzypaństwowe komplikacje i udał się od razu do inspektora Mogensena.

– Cześć! Szukam pewnej kobiety. Nie wiem, jak się nazywa.

– Cześć! – odparł Mogensen. – Jak wygląda?

– Ma krótkie kręcone blond włosy i niebieskie oczy. Grube rysy, szerokie usta, zdrowe zęby i dołek w brodzie. Mniej więcej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, szerokie ramiona, szerokie biodra i wąska talia. Krótkie mocne nogi, kształtne łydki. Ma około trzydziestu pięciu lat. Szwedka. Na pewno ze Skånii, przypuszczalnie z Malmö.

– Pociągająca – skomentował Mogensen.

– Nie byłbym tego taki pewien. Nosi długie ciemne swetry i długie spodnie albo krótkie kraciaste kiecki. O tej porze roku raczej to drugie. Na nogach sandały albo drewniaki. Bez pończoch i skarpetek. Lubi bardzo szerokie paski, mocno ściągnięte w talii. Niewykluczone, że jest narkomanką. Ma jakieś artystyczne zamiłowania. Ci, co ją widzieli, mówią, że zawsze ma plamy farby na rękach albo coś w tym stylu.

– Świetnie.

I po sprawie.

Dobre stosunki Månssona z Mogensenem datowały się od końca wojny. Poznali się, kiedy Mogensen przyjechał z Niemiec do Trelleborga. Był jednym z około dwóch tysięcy duńskich policjantów aresztowanych przez gestapo dziewiętnastego września czterdziestego czwartego i wywiezionych do niemieckiego obozu koncentracyjnego.

Od tamtej pory utrzymywali bliskie kontakty. Nieformalne, praktyczne, ku obopólnej korzyści. To, co Månssonowi zajęłoby pół roku, gdyby się trzymał drogi służbowej, Mogensen załatwiał w jeden dzień. A kiedy Mogensen potrzebował czegoś w Malmö, Månsson zwykle się z tym uwijał w parę godzin. Różnica w czasie brała się stąd, że Kopenhaga jest cztery razy większa od Malmö.

Do dobrego skandynawskiego tonu należy opinia, że współpraca szwedzkiej i duńskiej policji jest wręcz znakomita. W praktyce wygląda to trochę inaczej, na co w pewnym stopniu mają wpływ trudności językowe.

Prawdę, że przy minimum wysiłku wszyscy Szwedzi i Duńczycy się rozumieją, z biegiem lat zaczęto powszechnie wyznawać na najwyższych szczeblach bilateralnych. Często jednak życie ją modyfikuje, jeszcze częściej jest przejawem myślenia życzeniowego, iluzją. Albo całkiem po prostu kłamstwem.

Ofiarami tego chciejstwa padli między innymi Hammar i pewien wybitny duński kryminolog. Znali się od lat i razem mieszkali podczas niezliczonych kongresów. Byli dobrymi przyjaciółmi, każdy zapewniał wszem wobec, że doskonale opanował język kolegi i że nie sprawia mu on najmniejszej trudności. Co, jak sarkastycznie dodawali, nie powinno być obce każdemu przeciętnie uzdolnionemu Skandynawowi.

Po trwającej dziesięciolecia znajomości, spotkaniach w salach konferencyjnych i na innych wyższych szczeblach los sprawił, że spędzili weekend w domku kempingowym Hammara wyłącznie w swoim towarzystwie. Wtedy się okazało, że nie potrafią się dogadać w najprostszych codziennych sprawach. Kiedy Duńczyk chciał pożyczyć mapę, Hammar przyniósł mu swoje zdjęcie, i wszystko diabli wzięli. Runęły ich dotychczasowe wyobrażenia. Po serii żenujących pomyłek przeszli na angielski i doszli do wniosku, że wcale się nie lubią.

Sekret owocnej współpracy Månssona i Mogensena polegał między innymi na tym, że naprawdę dobrze się dogadywali. Nie mieli złudzeń, że wszystko pojmą w lot, więc komunikowali się po skandynawsku, w narzeczu ich autorstwa, które na ogół tylko oni rozumieli. Poza tym byli sensownymi policjantami, żaden nie przejawiał skłonności do dzielenia włosa na czworo.

O wpół do trzeciej po południu Månsson wrócił do kopenhaskiej komendy przy Polititorvet i odebrał napisaną na maszynie kartkę z nazwiskiem i adresem.

Kwadrans później stał przed starą kamienicą na Læderstræde i porównywał numer na kartce z ledwie widocznymi cyferkami nad wąską ciemną bramą. Brama prowadziła na podwórze. Zewnętrznymi drewnianymi schodami, które podejrzanie uginały się pod jego ciężarem i przypominały drabinkę w kurniku, dotarł do drzwi z łuszczącą się farbą i bez tabliczki z nazwiskiem.

Zapukał.

Otworzyła przysadzista kobieta, ładnie zbudowana, szeroka w ramionach i biodrach, wąska w talii, o zgrabnych mocnych nogach. Mniej więcej trzydziestopięcioletnia, miała jasne krótkie kręcone włosy, zmysłowe usta, niebieskie oczy i dołek w brodzie. Była boso, w zapaćkanym fartuchu, który kiedyś chyba był biały. Pod fartuch włożyła czarny golf. Więcej nie zobaczył, bo mocno ściągnęła się w talii szerokim skórzanym paskiem. W głębi dostrzegł kuchnię. Ciemną i malutką.

Popatrzyła na niego pytająco.

– Coś pan za jeden? – zapytała na powszechną w Malmö modłę.

– Czy pani Nadja Eriksson?

– Tak.

– Czy znała pani Bertila Olofssona?

– Tak. Coś pan za jeden?