Выбрать главу

– Bardzo przepraszam. Wolałem się najpierw upewnić, czy dobrze trafiłem. Nazywam się Per Månsson i jestem z policji z Malmö.

– Z policji? Co tu robi szwedzki policjant? Nie ma pan prawa mnie nachodzić.

– Nie mam. I nie mam żadnych podkładek. Chciałbym z panią przez chwilę porozmawiać. I powiedzieć coś o sobie. Jeśli się pani nie zgodzi, odejdę.

Przyglądała mu się, dłubiąc w uchu żółtym ołówkiem.

– O co chodzi?

– O chwilę rozmowy.

– O Bertilu?

– Tak.

Wytarła ołówek o rękaw i przygryzła dolną wargę.

– Nie przepadam za policjantami.

– Może mnie pani uważać za…

– Za kogo? Za osobę prywatną czy za kota sąsiadki?

– Obojętne.

Parsknęła śmiechem.

– W porządku! Proszę wejść.

Okręciła się na pięcie i przeszła przez malutką kuchnię. Månsson zauważył, że ma brudne stopy.

Za kuchnią znajdowała się przestronna pracownia ze skośnym oknem, której nawet nie można byłoby nazwać nieposprzątaną. Wszędzie poniewierały się obrazy, gazety, tubki farby, pędzle i części garderoby. Na umeblowanie składały się: duży stół, kilka krzeseł typu windsorskiego, dwie szafy i łóżko. Ściany zdobiły plakaty i obrazy, na postumentach stały rzeźby, niektóre owinięte mokrym płótnem, jedna w trakcie narodzin. Na łóżku leżał ciemnoskóry młodzieniec w białym siatkowym podkoszulku i slipkach. Miał czarne kręcone włosy na piersi, a na szyi srebrny łańcuszek z krzyżykiem.

Månsson rozejrzał się po zabałaganionym pokoju: był brudny i zapuszczony, ale swojski. Spojrzał pytająco na młodego człowieka.

– Proszę się nim nie przejmować – powiedziała kobieta. – Nie rozumie ani słowa. Zresztą mogę go odprawić.

– Nie musi pani.

– You better run along, baby[16].

Chłopak natychmiast wstał, podniósł z podłogi spodnie khaki, włożył je i wyszedł.

– Ciao! – rzucił na pożegnanie.

– To pedzio – lakonicznie wyjaśniła kobieta.

Månsson zerknął speszony na rzeźbę. Jeśli się nie mylił, przedstawiała celującego w niebo penisa, naszpikowanego ze wszystkich stron starymi śrubami i zardzewiałymi skrawkami żelaza.

– To tylko model. W plenerze będzie miał sto metrów wysokości. – Zmarszczyła brwi. – Czy nie jest okropny? Myśli pan, że ktoś zechce to kupić?

Månsson pomyślał o publicznych dziełach sztuki upiększających jego miasto.

– Czemu nie.

– Co pan o mnie wie? – spytała, wbijając w rzeźbę, z błyskiem sadystycznej radości, jeszcze jeden skrawek żelaza.

– Prawie nic.

– Nic dziwnego. Mieszkam tu od dziesięciu lat. Zajmuję się tym, co widać. I nigdy nie będę sławna.

– Znała pani Bertila Olofssona, prawda?

– Tak – potwierdziła ze spokojem.

– Czy wie pani, że on nie żyje?

– Uhm. Kilka miesięcy temu wspomniały coś o tym tutejsze gazety. Dlatego pan przyjechał?

Månsson pokiwał głową.

– Co chce pan wiedzieć?

– Wszystko.

– Nieźle.

Zapadła cisza. Nadja wzięła drewniany młotek i kilka razy uderzyła nim w rzeźbę. Z miernym skutkiem. Zwichrzyła krótkie jasne włosy i zmarszczyła czoło. Stała ze spuszczoną głową, patrząc na własne stopy. Była niczego sobie. Jej naturalna dojrzałość zrobiła na Månssonie duże wrażenie.

– Chcesz się ze mną przespać? – zapytała nieoczekiwanie.

– Czemu nie.

– To dobrze. Łatwiej nam się będzie potem rozmawiało. W szafie na górnej półce znajdziesz czyste prześcieradła. Zamknę drzwi wejściowe i trochę się opłuczę. Zwłaszcza stopy. Wrzuć brudną bieliznę do worka.

Månsson wyjął czyste wymaglowane prześcieradła i posłał łóżko. Potem usiadł, wypluł przeżutą wykałaczkę na podłogę i zaczął rozpinać koszulę.

Nadja przeszła przez pokój w czarnych drewniakach, z frotowym ręcznikiem na ramieniu. Z tego, co udało mu się zobaczyć, nie miała blizn na rękach ani udach, w ogóle się nie dopatrzył żadnych znaków szczególnych.

Śpiewała pod prysznicem.

Rozdział 29

Telefon zadzwonił trzy po ósmej rano. Był piątek, dwudziesty szósty lipca. Pełnia lata, bardzo ciepło. Martin Beck zdjął marynarkę i ledwie wszedł do pokoju, zaczął podwijać rękawy koszuli. Podniósł słuchawkę.

– Beck.

– Cześć! Månsson z tej strony. Znalazłem tę dziewczynę.

– Tę, która znała Olofssona?

– Uhm. I jeszcze jednego świadka.

– Dobrze. Gdzie jesteś?

– W Kopenhadze.

– Tam ją znalazłeś? W Danii?

– Uhm.

– Czego się dowiedziałeś?

– Na przykład tego, że Olofsson był tutaj po południu siódmego lutego. Za dużo tego jest, żebym ci opowiadał przez telefon.

– Przyjedź do Sztokholmu. Tak będzie najlepiej.

– Właśnie mam taki zamiar.

– Nie mógłbyś zabrać z sobą tej kobiety?

– Wątpię, żeby chciała. Zresztą nie będzie potrzebna. Ale mogę spytać.

– Kiedy ją odszukałeś?

– We wtorek. Dość długo z nią rozmawiałem. Zaraz jadę na Kastrup[17], ustawię się w kolejce i pierwszym samolotem przylecę na Arlandę[18].

– Okej.

Martin Beck odłożył słuchawkę i w zamyśleniu pocierał brodę. Månsson wydawał się zaskakująco pewny swego. Poza tym z własnej woli zaproponował przyjazd do Sztokholmu. Chyba rzeczywiście na coś wpadł.

Månsson zjawił się w komendzie na Kungsholmsgatan tuż przed pierwszą. Opalony, spokojny, radosny, w sandałach, spodniach khaki i luźnej kraciastej koszuli.

Wprawdzie nie towarzyszyła mu kobieta, ale przywiózł kasetowy magnetofon. Położył go na stole i rozejrzał się po pokoju.

– Był cholerny ścisk – zaczął. – Cześć! Dzień dobry.

W pół godziny, kiedy zadzwonił z Arlandy, zdążyła się zebrać gromadka znamienitych detektywów: Hammar, Melander, Gunvald Larsson, Rönn i posiłki z Västbergi w osobach Martina Becka, Kollberga i Skackego.

– Będą oklaski?

Martin Beck, który nie znosił tłoku, zastanawiał się, skąd u Månssona, w dodatku parę lat starszego, tyle energii i pogody ducha.

Månsson położył dłoń na magnetofonie.

– No więc sprawy tak się mają: Kobieta nazywa się Nadja Eriksson, ma trzydzieści siedem lat, jest rzeźbiarką. Urodziła się i wychowała w Arlöv, na przedmieściach Malmö, od ponad dziesięciu lat mieszka w Danii. A teraz posłuchajcie, co mówi.

Włączył magnetofon i natychmiast usłyszeli jego głos z taśmy:

– Rozmowa z Anną Desirée Eriksson, urodzoną szóstego maja 1931 roku w Malmö. Rzeźbiarka. Niezamężna. Zwana Nadją.

Martin Beck nastawił uszu. Nie ulegało wątpliwości, że Rönn zachichotał, ale czy Månsson na taśmie też nie wydał z siebie tłumionego śmiechu?

– Zreasumujmy pani wiedzę o Bertilu Olofssonie – kontynuował Månsson.

– Oczywiście. Proszę chwilkę poczekać.

Kobieta mówiła ze skåńskim akcentem, ale pozbawionym płaczliwego zaśpiewu. Miała głęboki, jasny i dźwięczny głos. Coś zaszeleściło.

– No więc poznałam go prawie dwa lata temu. We wrześniu sześćdziesiątego szóstego. Ostatni raz widziałam go na początku lutego tego roku. Przyjeżdżał tu regularnie, najczęściej na początku każdego miesiąca i zatrzymywał się na dzień albo dwa. Góra trzy. Nigdy nie zostawał dłużej. Przeważnie zjawiał się w okolicach piątego i wyjeżdżał siódmego, ósmego. Kiedy był w Kopenhadze, mieszkał, o ile mi wiadomo, tylko u mnie, nigdzie indziej.