Выбрать главу

Malm spojrzał na Kollberga i Larssona. Zapał do komenderowania jakoś w nim wygasł.

– Nie – powiedział Kollberg. – Niech wraca. Nie ma sensu, żeby się ludzie bez koniecznej potrzeby narażali.

– No – powiedział Gunvald Larsson. – Zdaje się, że Beck ugrzązł tam na górze, co?

– Tak – rzekł Kollberg głucho. – Na to wygląda.

– Zaczekajcie – odezwał się ktoś – słyszę.

To Norman Hansson mówił do swego aparatu, potem zwrócił się do Kollberga:

– Mam kontakt z tym z wieży kościelnej. Wydaje mu się, że widzi Becka.

– Tak? Gdzie?

– Leży na tarasie północnym od strony podwórza. – I spojrzawszy na Kollberga dodał: – Zdaje się, że jest ranny.

– Ranny. Ale rusza się?

– Teraz nie. Ale jemu się wydaje, że jakąś minutę temu ruszał się.

Mogła to być trafna obserwacja. Z dachu Bonniera Rönn nie widział tamtej strony, od podwórza. Z kościoła był widok właśnie na północną stronę i w dodatku stamtąd było o dwieście pięćdziesiąt metrów bliżej.

– Trzeba go ściągnąć – mruknął Kollberg.

– W ogóle trzeba skończyć z tym widowiskiem – ponuro oświadczył Gunvald Larsson – I po kilku sekundach dodał: – To był zresztą błąd, nie powinien był iść sam. Fatalny błąd.

– Milczeć w obecności kogoś, a potem go krytykować za plecami. Wiesz, jak to się nazywa, Larsson?

Gunvald Larsson długo patrzył na niego, a potem powiedział ostro:

– Owszem, wiem.

– O czym wy na litość boską rozmawiacie – denerwował się Malm.

Nawet na niego nie spojrzeli.

– Okey – rzekł Gunvald Larsson. – Ty ściągnij twego przyjaciela Becka, a ja się zajmę tym drugim.

Kollberg wyraził zgodę skinieniem. Już się odwrócił, chciał podejść do strażaków, ale zatrzymał się jeszcze i powiedział:

– Wiesz, jak oceniam twoje szanse na wrócenie żywcem z tego dachu, przy twoich metodach?

– Mniej więcej wiem – powiedział Gunvald Larsson.

Po czym przyjrzawszy się stojącym dokoła, powiedział donośnym głosem:

– Zamierzam wysadzić drzwi i dostać się na dach od wewnątrz, z klatki schodowej. Potrzebny mi ktoś do pomocy. Jeden, najwyżej dwóch.

Czterech czy pięciu młodych policjantów i jeden strażak podniosło ręce, a tuż za plecami Larssona rozległ się głos:

– Weź mnie.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć – powiedział Gunvald Larsson – nie chcę kogoś, kto uważa, że powinien, że to jego obowiązek, ani kogoś, kto ma się za bohatera i chce pokazać, co potrafi. Możliwość śmierci jest o wiele większa, niż można przypuszczać.

– Co to znaczy – powiedział Malm ze zdumieniem. – Więc któż to ma być?

– W rachubę wchodzą tylko tacy, którzy mają ochotę zostać zabici. Którzy uważają to za zabawę.

– Weź mnie.

Gunvald Larsson odwrócił się i spojrzał na mówiącego.

– Aha, Hult – powiedział. – To dobrze. Ty chyba chcesz.

– Halo – powiedział jeden ze stojących na trotuarze. – Ja się chętnie przyłączę.

Smukły jasnowłosy mężczyzna około trzydziestki. Ubrany w dżinsy i skórzaną kurtkę.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Bohlin.

– A czy jest pan policjantem?

– Nie, robotnikiem budowalnym.

– Skąd się pan tu wziął?

– Mieszkam w tym domu.

Gunvald Larsson przyjrzał mu się z namysłem i powiedział:

– Dołączaj. Dajcie mu pistolet.

Norman Hansson natychmiast wyciągnął swoją służbową broń, którą nosił po prostu w kieszeni płaszcza, ale Bohlin powiedział:

– Mogę posłużyć się własnym? Mogę go przynieść w ciągu minuty.

Gunvald Larsson zgodził się, a gdy młody człowiek odszedł, Malm wyraził wątpliwość:

– To jest właściwie bezprawne. To… nieprzepisowe.

– Tak – przyznał Gunvald Larsson. – Cholernie bezprawne. Przede wszystkim to, że ktoś ma pistolet do wypożyczenia.

Minuta nie upłynęła, a Bohlin był już z powrotem z pistoletem w ręku. Coltem Huntsmanem, dwadzieścia dwa, z długą lufą i dziewięcioma nabojami w magazynku.

– To zaczynamy – powiedział Gunvald Larsson. Urwał i spojrzał na Kollberga, który ze zwiniętą liną na ramieniu już zbliżał się do rogu.

– Niech Kollberg pierwszy wejdzie i zabierze Becka – podjął Larsson. – A ty, Hansson, zbierz paru ludzi, którzy potrafią przeborować drzwi i założyć ładunki.

Hansson odszedł.

Odczekawszy chwilę Gunvald Larsson powiedział:

– Okey.

We trzech ruszyli w kierunku domu. Gdy już byli przy nim, Gunvald Larsson powiedział:

– Ja wejdę jednymi schodami, wy drugimi. Po zapaleniu lontu zbiegacie co najmniej o jedno piętro. Lepiej dwa. Dasz radę, Hult?

– Dam.

– Dobrze. I jeszcze jedno. Jeżeli któryś z was zabije tego z dachu, będzie za to potem odpowiadać.

– Nawet jeżeli w obronie własnej? – spytał Hult.

– Tak. Nawet jeżeli w obronie własnej. Sprawdzamy zegarki.

Lennart Kollberg poruszył klamką. Drzwi były zamknięte, ale klucz uniwersalny trzymał już w pogotowiu. Szybko otworzył. Jeszcze nim wszedł, zobaczył płaszcz Martina Becka w przedpokoju i krótkofalówkę na stole. Od razu dostrzegł otwarte okno i dolną część drabinki za oknem. Wydawała się słaba i niepewna, a jemu parę kilo przybyło, od czasu gdy ostatni raz właził po takiej drabinie, wiedział jednak, że jest tak skonstruowana, by wytrzymała ciężar większy niż jego ciało, i bez wahania wszedł na okno. Uważając, by zwinięte przez ramiona i piersi liny nie zaczepiły o drabinkę, zaczął się wspinać w kierunku tarasu.

Przez cały czas, od chwili gdy Rönn zawiadomił, co widział przez lunetę, Kollberg mówił sobie, że zdarzyło się najgorsze i wydawało mu się, że jest zupełnie przygotowany na najgorsze.

Ale gdy dźwignął się, by przesadzić poręcz tarasu i zobaczył Martina Becka leżącego bez życia we krwi, dech mu zaparło.

Przelazł przez poręcz i pochylił się nad zwróconą w górę woskowobladą twarzą.

– Martin – szepnął. – Martin, u licha…

W tejże chwili dostrzegł bicie pulsu na szyi Martina. Ostrożnie przyłożył palce. Bardzo słaby, ale był puls. Przyjrzał się przyjacielowi. Chyba dostał tylko jeden strzał, w sam środek piersi. Kula zrobiła zdumiewająco małą dziurkę. Kollberg rozpiął przesiąkniętą krwią koszulę. Sądząc z owalnego kształtu rany, kula przebiła kość ukośnie od przodu w górnej części klatki piersiowej, z prawej strony. Nie mógł stwierdzić, czy na wylot, czy też tkwi w piersi.

Spojrzał na kałużę krwi pod trzepakiem. Niezbyt wielki upływ krwi, a teraz krwawienie prawie ustało.

Kollberg zsunął z siebie kręgi lin, jedną z nich zawiesił na górnej poprzeczce trzepaka i chwilę nasłuchiwał. Żaden dźwięk nie dochodził z dachu. Rozwinął linę i jeden jej koniec ostrożnie wsunął pod plecy Martina Becka. Pracował szybko i cicho, uporawszy się sprawdził, czy lina dobrze opasuje ciało Martina Becka, czy prawidłowo porobił węzły. Potem obmacawszy kieszenie Martina znalazł czystą chusteczkę, z własnej kieszeni wyjął niezupełnie czystą. Zdjął z szyi kaszmirowy szalik, owinął nim pierś Martina, a złożone chusteczki podsunął pod węzeł, w miejscu gdzie była rana.

Wciąż nie słyszał żadnego szumu. Teraz pozostawało najtrudniejsze.

Kollberg przechylił się przez poręcz i spojrzał na otwarte okno. Przesunął drabinę tak, że znalazła się tuż przy oknie, potem ostrożnie przyciągnął trzepak do bariery, wziął wolny koniec liny, którą owiązał Martina, owinął kilkakrotnie wokół poręczy, tam gdzie przedtem zaczepiona była drabinka, a potem sam się owinął liną.