Выбрать главу

A przecież on tę właściwość posiadał – choć niechętnie się do tego przyznawał – i zdarzały się wypadki, w których wiodła go we właściwym kierunku.

Chociaż jego psychiczna ambiwalencja mogła także zależeć od prostszych, bardziej oczywistych i znajdujących się pod ręką zjawisk.

Na przykład Rönn.

Martin Beck stawiał duże wymagania tym, z którymi współpracował. Winę za to ponosił Lennart Kollberg, od wielu lat najbliższy mu, z początku jako detektyw na etacie miasta Sztokholmu, potem w starej siedzibie policji państwowej w Västberdze. Kollberg zawsze był jego najpewniejszym partnerem, który zawsze niezawodnie odparowywał rzut, najotwarciej stawiał pytania i dawał najtrafniejsze cięte repliki. Ale Kollberg był niedostępny. Najprawdopodobniej spał spokojnie we własnym domu, a nie istniał żaden dopuszczalny powód, by go zbudzić. Byłoby to sprzeczne z przepisami i obraźliwe wobec Rönna.

Martin Beck spodziewał się, że Rönn zrobi albo przynajmniej powie coś, co by wskazywało, że on także pojmuje niebezpieczeństwo. Że wystąpi z jakimiś twierdzeniami lub przypuszczeniem, które Martin Beck mógłby odrzucić lub rozwijać dalej.

Ale Rönn się nie odezwał. Spokojnie i z zawodową wprawą zajmował się tym, co do niego należało. Chwilowo było to jego dochodzenie, robił więc, co przypuszczalnie było konieczne.

Teren pod oknem był ogrodzony sznurem i kozłami, samochody podjechały, zapaliły się reflektory, snop światła rozjaśnił teren, a owalne białe plamy policyjnych lampek kieszonkowych bezładnie skakały po ziemi jak wystraszone jazgarze, które uciekają w popłochu, gdy ktoś zbliży się do brzegu zakłócając ich spokój.

Rönn przejrzał wszystko, co znajdowało się na nocnym stoliku i nie znalazł nic prócz codziennych osobistych drobiazgów i kilku zdawkowych listów z rodzaju tych nie rozumiejących, nonszalanckich, jakie ludzie zwykli pisywać do osób podejrzanych o to, że są ciężko chore.

Personel cywilny z piątego komisariatu przejrzał sąsiednie pokoje chorych i sale, nie znajdując nic godnego uwagi.

Chcąc się czegoś dowiedzieć Martin Beck musiałby pytać, i to formułując pytania jasno, w zwrotach, których nie można mylnie zrozumieć.

Prawdą było po prostu, że źle się im razem pracowało. Obaj od dawna o tym wiedzieli i dlatego starali się zwykle uniknąć wylądowania w sytuacji, w której byliby zdani całkowicie na siebie.

Martin Beck niezbyt wysoko cenił Rönna, czego tamten był w pełni świadom i co wywoływało w nim kompleks niższości. Martin Beck ze swej strony uważał trudności nawiązania kontaktu za dowód własnej słabości i sam czuł się skrępowany.

Rönn otworzył poczciwą starą teczkę, zabezpieczył trochę odcisków palców i polecił rozłożyć plastykowe osłony na podłodze pokoju i na ziemi pod oknem, by uchronić także część śladów; upewnił się w ten sposób, że szczegóły, mogące się później okazać ważne, nie zostaną w naturalny sposób starte albo też zniszczone przez nieostrożność. Chodziło przede wszystkim o odciski stóp.

Martin Beck był jak zwykle i od lat już przeziębiony. Pociągał nosem i kaszlał długo i chrypliwie. Rönn nie reagował na to. Nie mówił nawet na zdrowie, gdy tamten kichał. Widocznie ta drobna uprzejmość nie należała do zasobu jego dobrych manier, a to powiedzenie nie wchodziło w skład jego słownika. A jeżeli coś na temat kichania myślał, zatrzymywał to dla siebie.

Nic im nie wychodziło bez słów, więc Martin Beck uznał za wskazane spytać:

– Czy ten pawilon nie wygląda na nieco podupadły?

– Owszem – powiedział Rönn. – Pojutrze mieli go opróżnić i zmodernizować, czy też przerobić na jakiś inny użytek. A pacjentów miano przenieść do nowych pomieszczeń w centralnym bloku.

Myśli Martina Becka szybko zwekslowały na inny tor i w chwilę później powiedział raczej sam do siebie:

– Ciekawe, czym on się posłużył, może maczetą albo mieczem samurajskim.

– Nic podobnego – rzekł Rönn właśnie wszedłszy do pokoju. – Znaleźliśmy narzędzie zbrodni. Leżało pod oknem, w odległości czterech metrów.

Wyszli popatrzeć.

W zimnym białym świetle reflektorów leżała broń sieczna z szerokim ostrzem.

– Bagnet – stwierdził Martin Beck.

– Tak. Do Mausera.

Sześciomilimetrowy karabin to typowa broń wojskowa. Kiedyś była używana głównie w artylerii i kawalerii. Obecnie ten typ został prawdopodobnie wycofany z użycia i skreślony z rejestrów intendentury.

Całe ostrze pokryte zaschniętą krwią.

– Czy da się utrwalić odciski palców na tej karbowanej rękojeści?

Rönn wzruszył ramionami.

Każde słowo trzeba było z niego wyciągać, jeżeli nie siłą, to w każdym razie odpowiednim naciskiem.

– Zostawisz to tak, póki się nie rozjaśni?

– Chyba – powiedział Rönn. – Tak będzie najlepiej.

– Chciałbym możliwie jak najprędzej pomówić z rodziną Nymana. Uważasz, że można o tej porze pojechać do żony?

– Pewnie, że można – powiedział Rönn bez przekonania.

– Z któregoś końca musimy zacząć. Pojedziesz ze mną?

Rönn coś mruknął.

– Co mówisz? – spytał Martin Beck wycierając nos.

– Trzeba sprowadzić fotografa – rzekł Rönn.

– Tak.

Robił wrażenie straszliwie ospałego.

8

Rönn pierwszy podszedł do samochodu, usiadł za kierownicą i czekał na Martina Becka, który podjął się niecodziennego obowiązku zatelefonowania do wdowy.

– Dużo jej powiedziałeś? – spytał Rönn, gdy Martin Beck usadowił się obok niego.

– Tylko, że nie żyje. Chorował ciężko, nie było to więc może tak zupełnie nieoczekiwane. Dziwi się tylko pewnie teraz, co my z tym mamy wspólnego.

– A jak ci się wydawała? Zaskoczona?

– Tak, oczywiście. Natychmiast chciała biec do taksówki i przyjechać do szpitala. Teraz lekarz z nią mówi. Mam nadzieję, że uda mu się nakłonić ją, żeby zaczekała w domu.

– Słusznie. Gdyby go teraz zobaczyła, doznałaby szoku. Już i tak kiepsko, że trzeba jej opowiedzieć, jak to było.

Rönn jechał przez Dalagatan w kierunku północnym ku Odengatan. Przed Instytutem Eastmana stał czarny volkswagen. Rönn wskazując głową w jego stronę powiedział:

– Nie dość, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, to jeszcze wjechał na trotuar. Ma szczęście, że nie jesteśmy z komendy ruchu.

– I musiał pewnie być pijany, jeżeli tak ustawił wóz – dorzucił Martin Beck.

– Albo musiała – rzekł Rönn. – Pewnie kobieta. Już kobieta w samochodzie…

– Typowo szablonowy sposób myślenia – zaprotestował Martin Beck. – Gdyby to moja córka usłyszała, to ty byś usłyszał kazanie.

Samochód skręcił w Odengatan i minąwszy kościół Gustava Vasy wjechał w Odenplan. Na postoju stały dwie wolne taksówki z zapalonymi szyldzikami, a przed Biblioteką Miejską żółty samochód-śmieciarka z pomarańczowym migaczem na dachu czekał na zielone światło.

Martin Beck i Rönn jechali w milczeniu. Przy Sveavägen wyprzedzili śmieciarkę, która z warkotem ciężko stanęła. Przy Wyższej Szkole Handlowej wjechali na lewo w Kungstensgatan.

– Niech to diabli – powiedział nagle Martin Beck z naciskiem.

– Właśnie – przyznał Rönn.

Potem znowu w samochodzie zapanowała cisza. Kiedy przecięli Birger Jarlgatan, Rönn zwolnił i zaczął szukać właściwego numeru. Brama naprzeciw szkoły miejskiej otworzyła się i młody człowiek wysunął głowę i spojrzał w ich stronę. Przytrzymując otwartą bramę, czekał, aż zaparkują wóz i przejdą przez jezdnię.