Выбрать главу

Żadna z zasiadających przy stole osób nie dorabiała raczej szpiegostwem: brak entuzjazmu aż kłuł w oczy. Inna sprawa, że o świcie nawet wśród rasowych agentów trudno o zapał.

– Dziękuję, sierżancie – odsalutował hinduskiemu podoficerowi blondyn w nowiutkim mundurze. – Dzień dobry, panie kapitanie. Porucznik Jaskólski, oficer dyżurny bazy. Proszę, niech pan siada.

Wybrałem krzesło naprzeciwko szpakowatego czterdziestolatka w oliwkowym kombinezonie pilota.

– O Jezu! To Szczebielewicz ma być tym lekarzem? – Podobnie jak Jaskólski, posługiwał się angielskim. – Czemu nikt mnie nie uprzedził, że kompletujecie następną parszywą dwunastkę?

Uśmiechnąłem się do niego. Powitanie z jego sąsiadem ograniczyłem do zdawkowego skinienia głową. W przeciwieństwie do majora pilota Morawskiego, major kapelan Lesik nie cieszył się moją sympatią. Do siedzącej jeszcze dalej Joli dotarł siłą rzeczy nieco drętwy uśmiech, ale nie przejęła się tym. Ktoś, kto wygląda jak zaspana Barbie, raczej nie popadnie w kompleksy z takiego powodu.

– Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała cicho, rzucając mi powłóczyste spojrzenie spod uczernionych rzęs. Przez chwilę próbowałem wyobrazić ją sobie wyczekującą cierpliwie przed mym namiotem. Ją – bo któż inny wchodził w rachubę? Znałem parę pań ze stołecznego szpitala UNIFE, ale żadnej, z powodu której moi sąsiedzi przerywaliby libację i wizytowali areszt. Młoda, ładna, wolna i – kwestia fundamentalna – skłonna do składania mi wizyt mogła być co najwyżej siostra Jolanta.

Chociaż, prawdę powiedziawszy, teraz, mając trzeźwy, nie rozłażący się od upału i senności umysł, nie bardzo w to wierzyłem. Gładka buzia, duże niebieskie oczy, złote loki do łopatek. Obiektywnie biorąc – co najmniej ładna dziewczyna. Faceci pewnie notorycznie oglądali się za nią na ulicy. Czegoś mi w jej twarzy brakowało, ale właśnie dlatego nie miała powodu odwiedzać mnie popołudniami. Na pewno znalazłaby kogoś, kogo właśnie Barbie rajcuje.

– Major Wołynow z Kazachstanu. – Jaskólski wskazał krępego blondyna w wieku Morawskiego. – Kapitan Zanetti, Włochy. – Ten dla odmiany był młodszy i ciemny, jak na południowca przystało. – Siostrę, jak rozumiem, pan zna. Polecicie razem.

– Polecimy?

– Czekamy tylko na drugiego pilota. Sprawa wynikła dość nagle i trzeba było pożyczyć kogoś od rolników. Zaraz powinien być.

Podszedł do największej, przedstawiającej całą Etiopię mapy i długopisem wskazał jakiś punkt w pobliżu somalijskiej granicy.

– Wczoraj w okolicy osady Kasali niezidentyfikowane śmigłowce ostrzelały… eee… fabrykę.

– A nie kosmodrom? – Morawski nie zadał sobie trudu tłumaczenia na angielski. – Fabryka w Ogadenie? Tam nawet dróg nie ma. Cała gospodarka to paru facetów na wielbłądach i trochę bydła.

– A wie pan, jak jest po angielsku garbarnia? – rzucił mu ponure spojrzenie porucznik. – No właśnie. Przepraszam, panowie – wrócił do urzędowego języka UNIFE. – Kontynuujmy. A więc ostrzelano wieś. Przypadkiem był tam patrol błękitnych hełmów. Szósta Brygada z Ferfer. Odpowiedzieli ogniem i jedna maszyna spadła. Dowódca próbował odszukać wrak, ale pojawił się inny śmigłowiec, szturmowy. Ostrzelał naszych i ranił jednego żołnierza.

– Co znaczy: szturmowy? – Morawski nadal ział sceptycyzmem. – Somalia nie ma ani jednego…

– O co chodzi z tym lataniem? – upomniałem się. Jaskólski posłał mi cieplejsze spojrzenie.

– Kasali leży dziewięćset kilometrów stąd i o czterysta od najbliższego porządnego szpitala. W pobliżu nie ma bezpiecznego lądowiska, więc samolot nie wchodzi w grę. Pozostaje śmigłowiec.

– Dziewięćset kilometrów – powtórzył Morawski. – No cóż.

– Oczywiście po drodze uzupełnicie paliwo. W Dire Dawa.

– Dire Dawa jest ostrzeliwana – wtrącił Zanetti. – Nie byłoby lepiej wybrać trasy wzdłuż doliny Shebele? Mamy tam…

– Ja tylko przekazuję rozkazy – rozłożył ręce Jaskólski.

– Jedno pytanie – obiecał Morawski. – My, to znaczy wszyscy tutaj oprócz pana, tak? I co jeszcze? Chodzi mi o ciężar ładunku.

– No… zabierzecie trochę leków…

– Trochę to znaczy ile? Sto kilogramów? Tonę?

– Doktorze? – posłał mi pytające spojrzenie. Odesłałem mu swoje: mocno zdziwione i nieco urażone.

– Co „doktorze”? Przyprowadzili mnie tu prosto z… – szukałem przez chwilę angielskiego zamiennika słowa „pudło”, ale oczywiście nie znalazłem – z więzienia. Nawet nie wiem, po co.

Cudzoziemcy popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. Jola jakby z zaniepokojeniem. Lesik – bez żadnych emocji.

– Nie? Myślałem, że… no, nieważne. Leki już są. Macie je tylko zawieźć. Niewiele tego – mówił coraz wolniej, najwyraźniej dochodząc do jakiegoś nieprzyjemnego miejsca. – I jeszcze coś.

– No? – ponaglił go Morawski.

– Z lekami poleci ktoś z etiopskiego ministerstwa rolnictwa. Jedna osoba. Z… no, powiedzmy… bagażem.

– Co znaczy: „Powiedzmy bagaż”?

– Może po prostu pokażę panu rozkazy – uśmiechnął się blado Jaskólski. – A pan, doktorze, niech skoczy do siebie po rzeczy. Za pół godziny startujecie.

*

Dochodząc do namiotu Kozieja i Koliszewskiego, nie spieszyłem się. Mój spoczywający pod łóżkiem plecak, zgodnie z obowiązującymi w kontyngencie zasadami, zawierał wszystko, czego potrzeba, by w sposób stosunkowo cywilizowany przeżyć w buszu. Doszedłem do wniosku, że mam mnóstwo czasu. Błąd polegał na tym, że pominąłem czynnik sąsiadów.

Najpierw, tuż za rogiem ich namiotu, nadziałem się na stolik zasypany czasopismami typu „Playboy dla dorosłych” i puszkami po piwie. Był to niewinny wstęp do kolejnej niespodzianki, którą mnie uraczyli. Przed wejściem do mojego namiotu, połączony z nim końcem uzdy, drzemał na stojąco spory osioł.

Gapiłem się na niego całe wieki, a potem równie długo rozglądałem się po okolicy, szukając jakiegoś logicznego wyjaśnienia. Nie znalazłem. Mój namiot stał na skraju rzędu bliźniaczych namiotów, rozdzielonych kępami krzewów i ocienionych paroma rachitycznymi drzewkami. Z przodu ciągnęła się długa ściana tartacznej hali, ale tartak nie pracował od lat, leżał w obrębie obozu i nie był miejscem, po którym włóczyli się tubylcy ze swoimi osłami. Po prawej, za zasiekami, znajdowało się podmiejskie śmietnisko, pamiętające dawne, dobre czasy, gdy ze stolicy wywożono śmieci. Było to naprawdę dawno – cały teren zdążył zarosnąć suchymi badylami. Zdesperowany zamachowiec mógł przy dużym szczęściu zakraść się od tej strony – zwykłe szczęście nie wystarczyłoby przeciw strzegącej nas elektronice – ale nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak i po co przerzucałby przez płot to bydlę.

Ze wszystkich pozostałych stron rozłożył się wojskowy obóz, pełen ludzi, broni i pojazdów, ale na pewno nie osłów.

Pomijając te dwunożne.

– Koziej i Koliszewski! – wrzasnąłem. – Zbiórka przed namiotem!

Zbliżała się oficjalna pobudka, nie zdziwiłem się więc, kiedy wyszli, zaspani i ziewający, ale już częściowo ubrani, zaledwie po kilkunastu sekundach.

– O! – zdziwił się Koliszewski. – Doktor nawiał z celi śmierci.

– To ta krata – wysunął hipotezę Koziej. – Jak się oparłem, mało nie wypadła; przytrzymywać musiałem… Dzień dobry, sąsiedzie.

– Co to jest? – warknąłem, wskazując palcem.

– Jakbym był dobry z biologii, też bym poszedł na medycynę i opędzał się teraz od panienek – westchnął Koliszewski. – Ale po mojemu to może być osioł. Jak myślisz, Koziej?

– Jestem kawalerzysta, ale pancerny. Skąd mam wiedzieć?