Выбрать главу

– Moment, sąsiedzie – uniósł palce Koziej. – Jedno zastrzeżenie: pokazała nam ten kwit dopiero na dobranoc, jak wystrzelaliśmy całą amunicję. Pewnie myślała, że z zemsty każemy ją wywalić.

– Już nie żyjecie – rzuciłem twardo.

Dziewczyna uśmiechała się przyjaźnie do całej naszej trójki. Miała bałagan w genach, ale niezależnie od tego, ilu jej przodków przywędrowało zza mórz i pustyń, uśmiech odziedziczyła po najczarniejszych z protoplastów. Był szeroki, śnieżnobiały i po dziecięcemu radosny.

– Miss Asmare – powiedziałem powoli, by dłużej mieć pretekst do zaglądania jej w twarz. – Do you speak English?

Dorzuciła garść kpiny do swego uśmiechu, a ja przeżyłem lekki wstrząs, bo nawet bez przeczącego ruchu głowy widać było, że kpi z własnej ignorancji.

– Mówiłem, że nie mówi – przypomniał Koliszewski. – W tym cały dramat, nawiasem mówiąc. Gdyby była w stanie docenić naszą elokwencję, siłą nie wygonilibyśmy dziewczyny z namiotu. A swoją drogą kiepsko tu z kadrami, skoro panienka z ministerstwa nie zna języków.

– Mieli tu makaroniarzy – popisał się wiedzą historyczną Koziej.

– No dobra, niech ci będzie. Ale buty to kto jak kto, ale Włosi znali, nawet za Benita. Czy Etiopia leży już tak bardzo, że gości z ministerstwa nie stać na buty i majtki?

– Wie pan chyba więcej od nas – mruknąłem, zerkając w stronę bioder panny G. Asmare. – No nic, panowie. Na mnie czas. Muszę się przebrać.

*

Mój pistolet leżał w depozycie, więc wyprawę na wschodnie kresy Etiopii rozpocząć musiałem od ponownej wizyty w kompleksie sztabowych blaszaków. Było to o tyle niezręczne, że odtrąbiono już pobudkę i przez całą drogę czułem na sobie dziesiątki, jeśli nie setki ciekawskich spojrzeń. Oficer z plecakiem, ale bez pasa, w towarzystwie czarnoskórej wieśniaczki i osła musiał budzić sensację.

Przed wejściem powstrzymałem dziewczynę ruchem dłoni, zdjąłem tornister i wygrzebałem zeszycik z opracowanym na potrzeby żołnierzy kontyngentu słowniczkiem polsko-angielsko-amharskim. Odszukałem słowo „czekać” i wskazałem palcem.

– Mam nadzieję, że chociaż czytać umiesz – uśmiechnąłem się i prawie natychmiast straciłem dobry humor, bo panna Asmare podsunęła mi z kolei przed nos następny arkusz A4, tym razem z listą medykamentów. – Cholera, jeszcze i to… Słuchaj: zaraz lecimy – pokazałem niebo i zacząłem zataczać szybkie kręgi dłonią. – Helikopter, wrrr… Rozumiesz? Tam – wskazałem wschodnią część świata. – Kasali. Zaraz. – Tym razem pokazałem na zegarku. – Nie ma czasu. Nie zatrzymam maszyny dla paru…

Szarpnęła gniewnie brzegi kartki.

– No dobrze. Czekaj tu. Pilnuj plecaka. I daj ten papier.

Pewnie nic nie zrozumiała, ale pozwoliła mi wejść do budynku razem ze specyfikacją. Jaskólskiego nie było. Mojego wista też. W zamian za podpis brazylijski pomocnik oficera wręczył mi inny, nowy pistolet.

– Mogę zadzwonić? Dzięki.

Wybrałem numer izby chorych, przedyktowałem pielęgniarce krótki spis i zażądałem dostarczenia całości na lądowisko. Wyszedłem, wziąłem tornister, skinąłem na dziewczynę i pilnując tym razem, byśmy szli ramię w ramię, zacząłem budować za pomocą słownika zdanie mające brzmieć: „Jak zamierza pani załatwić problem osła?” Oprócz widoku wyszczerzonych radośnie zębów wiele nie zyskałem.

W sąsiedztwo pomalowanego na biało sokoła dotarliśmy równocześnie z landroverem, który wypluł czerwonego z pasji cywila z wielką torbą podróżną. Przybysz miał trzydzieści lat, urodę hollywoodzkiego gwiazdora, długie jasne włosy spięte w kucyk, dżinsy, białą koszulkę i okulary przeciwsłoneczne. Miał też pretensje do majora Morawskiego.

– To zwykłe draństwo! Różne cuda widziałem, ale to już przegięcie! Macie cztery własne załogi! I co, wszyscy nagle boleści dostali?!

– Mnie pytasz? – zapytał ponurym głosem Morawski.

– Twój wiatrak, nie? – blondas kopnął mściwie koło śmigłowca. – To kogo mam pytać? Nikt nie chce słuchać, że też miałem plany! Lecisz, koniec, kropka. Bo wojsko ma sraczkę. Ciekawe, że jak trzeba lecieć nad jakieś jezioro, to się kolejka…

– Pan jest drugim pilotem? – zapytał mało przyjaznym tonem kapelan. – No, w końcu.

Landrover odjechał i choć nie chowaliśmy się za nim, właśnie teraz spojrzenia obecnych skupiły się na naszej grupce. Bo grupkę, czy mi się to podobało, czy nie, tworzyliśmy.

– Ile można dostać w Etiopii za zastrzelenie rządowego osła?, – zapytał Morawski po chwili znaczącego milczenia.

– Lepiej: oślicy. – Uśmiech siostry Joli był zadziwiająco zimny jak na kogoś o urodzie lalki. – Sam tu nie przylazł.

Zatrzymałem niepewne spojrzenie na Jaskólskim.

– Zajmie się nim pan? – skinąłem głową w stronę kłapoucha.

– Osłem? – zdziwił się. – To pan nie wie? Leci z wami.

– Bardzo śmieszne. – Nikt się jakoś nie śmiał. Nagle przejrzałem na oczy. – Jezu, chyba żartujecie… Osioł?! Do Ogadenu?!

Morawski dźwignął się bez zapału.

– Kończ waść, wstydu oszczędź… Dobra, ładujemy bydlaka. Ona – wskazał Etiopkę – zna jakieś języki?

– Swój – mruknąłem.

– Fajnie. Kolego Olszan, bierzecie forsę od ich Ministerstwa Rolnictwa. Pomóżcie koleżance wprowadzić na pokład firmowy pojazd.

– Odwal się – warknął blondyn. – Nie jestem woźnicą. I w życiu nie widziałem, żeby ktoś śmigłowcem osły woził. Tylko jakiś durny trep mógł wpaść na taki pomysł. Co to ma być? Kawaleria powietrzna?

– Zaraz. – Powoli dochodziłem do siebie. – O co tu chodzi?

– Dostałem podpisany przez Zarębę rozkaz – wzruszył ramionami Jaskólski. – Jego sekretarka dzwoniła i pytała, czy pilot nie robi problemów z powodu osła.

– Robi – zapewnił Morawski. – Ale mus to mus. Przyprowadzicie żyrafę, to też polecę. Ostatecznie ja tylko kieruję tą arką.

Powiedział, co miał do powiedzenia, odwrócił się i dołączył do Wołynowa. Dopiero teraz zauważyłem, że przedstawiciel Kazachstanu krząta się po kabinie, mocując pasy do zaczepów. Wszystkie cztery sokoły polskiego kontyngentu były maszynami wielozadaniowymi, czyli, mówiąc inaczej, zaopatrzono je w mnóstwo punktów mocowania, mogących przytrzymać tuzin siedzeń, palety, dwie pary noszy czy zbiorniki. Oczywiście nie równocześnie, ale wnętrze było funkcjonalne i w grę wchodziły różne kombinacje ludzi oraz ładunków.

Zajrzałem do środka. Nosze wisiały pod sufitem, medykamenty trafiły do bagażnika. Sam bagażnik przesłonięty był blokiem trzech wygodnych foteli samochodowego typu. Reszta pasażerów, nie licząc osła, musiała zadowolić się zamocowaną wzdłuż lewej ścianki ławką. Przy prawej ściance ustawiono dodatkowy zbiornik. Osioł też miał tam trafić. Pasy pod pierś i brzuch już czekały. Pozostawało go tylko wprowadzić.

– Ma ktoś marchewkę? – zapytałem ponuro, oceniając różnicę poziomów między ziemią a progiem kabiny.

– Może poszukam tłumacza – zaproponował niepewnie Jaskólski.

– Zna ośli? – zapytałem cierpko.

– No nie, ale ta czarna… Trzeba by jej wyjaśnić, o co chodzi. Może jakoś wprowadzi tego…

– …śmierdziela – dokończyła Jola. Starała się trzymać możliwie daleko zarówno od osła, jak i od jego właścicielki.

– Coś z tym trzeba zrobić – wyraził swoją opinię Lesik. – Przecież nie będziemy podróżować razem z osłem. To śmieszne.

– Obawiam się, że będziemy – mruknąłem.

– Jestem oficerem i kapłanem – przypomniał zimno.

– Dawno temu pewna dziewczyna przyjechała do Betlejem na osiołku – wzruszyłem ramionami. – Ale fakt: ani gwiazdek, ani święceń nie miała. Tylko ciężki brzuch i obolałe nogi.