Выбрать главу

Dość długo panowało milczenie tak intensywne, że można by je kroić nożem i sprzedawać pechowcom mieszkającym wokół Okęcia. Nawet panna G. Asmare przyglądała mi się badawczo, małpując wszystkich obecnych.

– Do roboty – przerwał ciszę Morawski.

Panna Asmare złapała kłapoucha krótko przy pysku, podprowadziła do drzwi sokoła. Pomrukując pieszczotliwie i ostrzegawczo zarazem, uniosła nogę i postawiła ją na stopniu.

– To nie będzie takie proste – stwierdził Morawski, ale kiedy złapałem za siodło, chwycił z drugiej strony. – Co ona chce…?

Udzieliła mu odpowiedzi, jednym płynnym i dość ryzykownym ruchem pokonując metrową różnicę poziomów i ciągnąc na siebie trzymany oburącz pysk. Zaparłem się z całych sił, oczekując gwałtownego szarpnięcia w tył. Major, najwyraźniej też nie mający ochoty oglądać wylatującej jak z procy dziewczyny, wziął ze mnie przykład. Obaj wylądowaliśmy na kolanach: wredne bydlę lekko i bez żadnej niechęci wystrzeliło nagle w górę. Zdążyłem dostrzec odskakującą na bok Etiopkę, po czym grzmotnąłem barkiem o burtę maszyny.

Morawski podniósł się, klnąc pod nosem, otrzepał spodnie, sprawdził, czy nikt nie został stratowany, i poszedł w ślady Olszana, zajmując miejsce w fotelu pilota. W chwilę później przed śmigłowcem zatrzymała się sanitarka. Kiedy odbierałem karton z lekami, zajęczała turbina.

– To też dla pana – Jaskólski wręczył mi kopertę. – Rozkazy.

– Aż tak formalnie?

– To daleki lot! – Robiło się głośno, stopniowo musieliśmy przechodzić do krzyku. – No i kwestia dowództwa!

– Nie rozumiem!

– Pan nimi dowodzi! – wskazał wyjącą maszynę. – Lepiej mieć papier, jak się jest kapitanem, a trzeba komenderować majorami! No nic, powodzenia! Przywieźcie chłopaka żywego!

*

Instrukcja mieściła się na jednej kartce. Morawski zapoznał się z nią, nim przekroczyliśmy dość płynną granicę Addis Abeby, kiwnął głową i zajął się lawirowaniem między górskimi szczytami. Złożyłem papier i wróciłem do przedziału pasażerskiego. Uchyliłem się przed ciosem oślego ogona i rozejrzałem się za wolnym miejscem.

Wielkiego wyboru nie było: miejsca pierwszej klasy, te z tyłu, zostały błyskawicznie zajęte przez Jolę, Lesika i Zanettiego, któremu, sądząc z kierunku spojrzeń, bardziej chodziło o blondynę w kusych szortach niż miękki fotel pod zadkiem. Wołynow, wyraźnie senny, kiwał się na tylnym końcu obciągniętej dermą ławki. Ośli pysk, obwąchujący jego nogę, wyraźnie go nie wzruszał.

Przedstawicielka etiopskiego rządu przysiadła skromnie na przeciwległym końcu ławki. Najdalej jak się dało od ludzi, którzy mieli jasną skórę, okrywali ją prawdziwymi ubraniami i nosili buty. Inna sprawa, że co druga rdzenna Polka, wepchnięta przez los do pełnego nieznajomych wnętrza, usiadłaby tak samo. Mogłem zająć miejsce technika pokładowego w przejściu między przedziałami albo to obok niej. Różnica sprowadzała się do widoków. Malowniczy krajobraz albo profil ponurego osła, który w każdej chwili mógł stracić cierpliwość. Afryka z lotu ptaka jest piękna. Nikt rozsądny nie mógłby mieć pretensji, że…

Usiadłem obok dziewczyny o imieniu zaczynającym się na „G”.

Przez dłuższy czas panowało milczenie. Łoskot wirnika uniemożliwiał sensowną rozmowę. Na szczęście mieliśmy na pokładzie chociaż jednego pilota, który przywykł do myśli, że z tyłu ma pasażerów, a nie desant, i że ci pasażerowie mogą oczekiwać od lotu czegoś więcej niż wysadzenia w miejscu, gdzie nie strzelają zbyt gęsto.

– Niech pan założy słuchawki! – zaproponował przechodzący od siedzenia do siedzenia Olszan. – Puszczę wam muzykę!

Powtórzył to jeszcze trzy razy, kucając dokładnie naprzeciw środkowego z trzech foteli i przytrzymując się gołych kolan Joli. W zasadzie wybrał optymalny wariant, ale ujrzałem w nieco innym świetle jego bezinteresowną uprzejmość.

Słuchawki, wyposażone też w mikrofony, wisiały przy pulpitach rozmównic. Mój znajdował się nad lewym ramieniem Etiopki. Odpiąłem pas, wstałem i właśnie wtedy maszyna wpadła w jakiś powietrzny wybój.

Nie planowałem tego: ręka sama złapała się odsłoniętego barku dziewczyny. Albo raczej: młodej kobiety. Kiedy odwróciła nieznacznie głowę, chroniąc nasze nosy przed zderzeniem, a może tylko, jak większość ludzi, unikając widoku obcych oczu tuż przed twarzą, zauważyłem delikatną siateczkę rys w miejscach, gdzie zbiegają się powieki. Jej skóra była świeża, ale już nie świeżością nastolatki; panna Asmare urodziła się najmniej ćwierć wieku temu i jak na afrykańskie standardy była już panną lekko podstarzałą.

Cofnąłem dłoń. Za szybko. Odwróciła głowę o dalsze kilkanaście stopni i przez chwilę jej regularny profil zlewał mi się w oczach z mglistym profilem jakiejś filmowej bohaterki, pięknej, szlachetnej i spoliczkowanej przez męża brutala. Oczywisty idiotyzm – nic się nie zgadzało. Mimo to moja prawa ręka, nie pytając o zgodę, zerwała z uchwytu nie jeden, a dwa komplety słuchawek. Może gdyby trzeba było je podłączyć, wykonać jeszcze jeden ruch, zdążyłbym się wycofać. Ale końcówki tkwiły w gniazdkach. Opadłem na ławkę i po sekundzie wahania położyłem na kolanach dziewczyny jeden z zestawów. Nie widziałem, jak go zakładała. Patrzyłem uparcie na wyraźnie zdziwioną Jolę i dopiero po dłuższej chwili wyczułem ostrożny ruch po swej lewej stronie.

– Bez przesady, panie doktorze. – Odezwali się równocześnie: Elvis i siostra Jolanta. – I tak jest szczęśliwa, że leci.

– Słucham? – Byłem trochę rozkojarzony, mój organizm dziwnie reagował na sąsiedztwo nagiej miedzianoskórej dziewczyny mającej na sobie tylko zielone prześcieradło. Albo raczej: reagował niepokojąco naturalnie.

– Samym lotem do końca życia będzie szpanować u siebie na wsi.

Teraz zrozumiałem. W gruncie rzeczy myśleliśmy o tym samym.

– Żałuje jej pani? – zdobyłem się na uśmiech.

– Po prostu naoglądałam się zbyt wielu etiopskich wszy, świerzbu… Ktoś przecież założy po niej te słuchawki.

– Pani Jolu – powiedziałem łagodnie – ona pracuje w ministerstwie.

– Pan w to wierzy? – roześmiała się. – Wystarczy spojrzeć…

– Może jakiś jej krewny pracuje – odezwał się Lesik. Mówił do niej; na mnie od początku starał się w ogóle nie patrzeć. Z wzajemnością zresztą. – W Afryce władza jest po to, by z niej czerpać garściami. Są jak dzieci: żadnych zahamowań. Ich wojny mają w sobie coś z porachunków między bandami wyrostków. Dlatego są takie okrutne. Dziś bez zbrojnej eskorty nawet misjonarz nie bardzo może wyjść z hotelu.

– Nadal zjadają? – Nie mogłem się powstrzymać. Jola zachichotała, dość szybko jednak zapanowała nad sobą.

– Bardzo zabawne – rzucił zimno Lesik. – Szkoda, że zapomniał pan dodać, kto tak naprawdę morduje w Etiopii księży.

– Wszyscy – wzruszyłem ramionami.

– Pana ulubieńcy. Komuniści Mojlego.

– To ten gruby w białym mundurze? – zapytała Jola.

– Gruby to generał Degawi – sprostowałem po sekundzie wahania. Nie byłem pewien, czy faktycznie nie wie. Teoretycznie mogła po prostu lać oliwę na wzburzone wody. – Mojle jest chudy i nosi okulary. Ale komunistą raczej trudno go nazwać: przymierza się ponoć do restytucji cesarstwa. Nawiasem mówiąc, to on wygrał wybory.

– Zdaniem Hawany i Pekinu – stwierdził z satysfakcją Lesik.

– I Sztokholmu.

– Nie znam się na tym – wyznała Jola. – Nie interesuję się polityką. To znaczy owszem, na wybory chodzę – zastrzegła się. – Ale tutaj… Jaka to różnica, czy rządzi Sambo czy Bambo?