Выбрать главу

Pięć dni później mniej więcej o tej samej porze bramkarz Gianluigi Buffon trzymał w dłoniach Puchar Świata dla najlepszej drużyny mistrzostw w Niemczech.

Hipodrom Sopot, ul. Polna 1, 19.07.2006, 16:20

Takiego dnia nie było w stuletniej historii toru wyścigów konnych w Sopocie. W ciągu dwóch dni wystartować miało sto koni w dziesięciu gonitwach. Pełnej obsady nie miały nawet gonitwy na Służewcu, który dogorywa jako estrada dla jakichś długowłosych szarpidrutów. Wiesław Paprzycki wachlował się programem zawodów. W zasadzie tylko jedno mąciło jego dobry humor. Na hipodromie, ze względu na brak koncesji, nie działał totek. Organizatorzy poradzili sobie jednak i z tym problemem. Każdy z graczy, na specjalnym kuponie dołączonym do programu, mógł wytypować porządek w trzeciej gonitwie. Połowę kuponu trzeba było wrzucić do urny. Oficer ABW podszedł do skrzynki, gdy usłyszał:

– To jaki obstawiasz porządek? Libling, Ryba? Ryba, Libling? A może uwzględniłeś też Adelę Woźniak? Ręka Paprzyckiego zawisła nad urną.

– Na pewno nie masz czasu. Chciałbyś obejrzeć kolejną gonitwę. I ja też, Wiesiu, nie mam czasu. Więc do rzeczy. Jestem po długiej przyjacielskiej rozmowie z kapitanem Madziarem. Jej konkluzja powinna być dla ciebie interesująca.

– Czego chcesz? – Głos Paprzyckiego został zagłuszony przez Andrzeja Szydlika, którego uznawano za najlepszego spikera na torach w Polsce.

– Najpierw ci coś opowiem. Jest koniec 2005 roku. W policji grunt pali ci się pod nogami. Jeszcze trochę, a zajmie się tobą gdańskie Biuro Spraw Wewnętrznych. I wtedy przychodzi wybawienie. Zostajesz wezwany do wypadku w „Edenie". Sparaliżowana staruszka Adela Woźniak miała wypadek. Nie jesteś głupi. Szybko orientujesz się, że wypadek był, by tak rzec, problematyczny. Mówisz to dyrektorowi „Edenu" Liblingowi. Ten nie chce mieć kłopotów, bo już je w przeszłości miał. Proponujesz mu, tak to nazwijmy, polubowne rozwiązanie. Jest jeszcze sanitariusz Ryba. Dociskasz go. Nie jest to trudne, bo wiesz, że Ryba miał już kłopoty Pewnie zastanawiasz się, skąd o tym wszystkim wiem? Nieważne. Ważne, że Madziar też wie.

Andrzej Szydlik prezentował konie, które miały wystartować w kolejnej gonitwie.

– Może staniemy tam? – Paprzycki wskazał głową pustą ławkę.

– A twój kupon? Czytałem, że można wygrać mikrofalówkę. Albo dmuchany kajak. Podobny do dmuchanej lali. To co, kajak?

Paprzycki przystanął. Mięśnie na jego twarzy zadrgały.

– Czego chcesz?

– A ty ciągle to samo. Pewnie właśnie to powiedział Libling. „Czego pan chce?" Nie, Libling powiedziałby: „Czego pan oczekuje?" I ty przedstawiłeś mu swój cennik. Cena musiała być wysoka, bo minęło kilka dni i znalazłeś się w Abwerze. Libling ci posmarował i ty następnie komuś posmarowałeś w ABW – ciągnął

Pater. – Łańcuch ludzkich serc i lepkich palców, tak? Tak to działa?

– Wedle mojego cennika masz w mordę – szepnął Paprzycki.

– Nie sądzę. Pomyśl, Wiesiu, o kapitanie Madziarze. Mam zeznania Liblinga, które obciążają cię tak jak ciężary dźwigane przez Agatę Wróbel. W dodatku zostawiłeś trefną dokumentację. Złapałem cię na spalonym, rozumiesz?

Spiker zaprezentował dorobek dżokeja, który miał jechać na ostatnim, dziesiątym koniu.

– Co proponujesz? – Na wąsach Paprzyckiego osiadły krople potu.

– Układ. Po pierwsze, od tej chwili, Wiesiu, to ty będziesz moim kretem. Chcę wiedzieć wszystko o tym, co mnie interesuje. Po drugie, powiesz mi, kto jest waszym kretem. Nie zaprzeczaj, wciąż macie człowieka u nas. To na początek. Potem pomyślimy, co dalej.

Rozmawiali jeszcze kilka minut.

– Wszystko?

– Nie. – Pater wachlował się programem, który zabrał swojemu rozmówcy. – Kajak. Dmuchana lala. Mam pierwszeństwo. To się nazywa ius primae noctis - zaśmiał się.

Paprzycki czuł się upokorzony. Nie dlatego, że Pater domagał się prawa pierwszej nocy. Wiesław Paprzycki nienawidził, gdy ktoś mówi do niego „Wiesiu", a Pater, używając zdrobniałej formy imienia, przekroczył tego dnia wszelkie normy.

Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku,

ul. Okopowa 15, 21.07.2006, 17:15

Starszy aspirant Rafał Wiechniarek przyzwyczaił się do służbowego forda. Gdy teraz szedł do prywatnego samochodu, czul, że coś jest nie w porządku. Jego skoda, zwana pieszczotliwie fabisią, wyglądała jakoś inaczej. Przeczucie nie zawiodło aspiranta Wiechniarka. Przód fabisi obniżył się nieco. Nie mogło być inaczej, skoro dwa przednie koła były przebite.

– Co jest, kurwa! No co to jest! – Wiechniarek podszedł do posterunkowego stróżującego na parkingu.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem – młody chłopak starał się tłumaczyć. – Zostałem wezwany… – zawahał się. – Nie mogę mówić, gdzie zostałem wezwany. Byłem tam pierwszy raz w życiu. – Wypiął się dumnie.

– Twoje wspomnienia gówno mnie obchodzą! – krzyczał Wiechniarek. – Wylatujesz z policji! Od jutra już tu nie pracujesz…

– Tam na górze – przerwał posterunkowy – powiedzieli, bym panu to dał. – Wrócił do strażniczej budki i wręczył Wiechniarkowi kartkę.

– A to co, kurwa… – Głos starszego aspiranta Rafała Wiechniarka zamarł.

Kolorowa kartka była okładką płyty DVD. Wśród różów i fioletów mały czarny zwierzak wdrapywał się na kopiec. Tytuł płyty brzmiał: Przygody Kredka.

Sopot, „Mandaryn", 23.07.2006, 2:46

Pater wpatrywał się w nieprzeniknioną twarz przeciwnika. Jezus z Oliwy zdjął okulary i wytarł je flanelową koszulą. Przez moment Pater zobaczył oczy. Śmiertelnie zmęczone oczy. Ten człowiek wkrótce umrze – pomyślał.

– Zauważyłem, że pan kuleje. Stało się coś? – Profesor odsłonił damę pik.

– Próbowałem wybiec przed szereg. Tak się to kończy.

Na stole leżał as, walet, dziesiątka pik. A także dwie inne karty, które nie interesowały Patera.

W powietrzu unosił się dym papierosów mentolowych. Pater w rozpiętej koszuli wyglądał jak starzejąca się gwiazda rocka.

– Wiem, że to nie był żart. Wcale pan nie żartował. – Lustrzane okulary Jezusa wróciły na miejsce. – To jak? Mam tego króla? Jeśli nie mam, przegrałem. A propos króla. Co tam z pańskim profesorem? Tym antropologiem i medykiem w jednym…

Głowa Patera nie radziła sobie z prawem ciążenia. Tej nocy wypił stanowczo za dużo. Zwłaszcza jak na człowieka, który unika mocnych alkoholi.

– Wejherowo… – wyszeptał Pater.

– Mówi pan o profesorze czy o sobie?

– Wejherowo…

Nie odpowiedział. Nie czekał, aż Jezus z Oliwy odkryje ostatnią kartę. Wstał i ręką rozpędzał dym z papierosów. Jakby odganiał insekty podczas upałów.

Za pierwszym razem nie trafił w drzwi.

Zatoczył się, obił o framugę i zaklął.

Dopiero wtedy wyszedł.

Podziękowania

Pragniemy podziękować wszystkim, którzy pomogli nam w pisaniu tej powieści. W szczególności dziękujemy za konsultację i – po wielekroć – bezcenne wskazówki komisarzowi Krzysztofowi Tkaczykowi z Komendy Stołecznej Policji oraz doktorowi Jakubowi Trnce – medykowi sądowemu z Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Podziękowania należą się również Przemysławowi Szczurkowi za uważną lekturę całości oraz mecenasowi Dariuszowi Mikołajczykowi za inspirującą opowieść o drodze na Wejherowo.

Marek Krajewski i Mariusz Czubaj

Marek Krajewski

***

Mariusz Czubaj

]

***