Выбрать главу

W rezultacie, po pierwsze, Arise Cooper zyskał sławę najlepszego bednarza w całej środkowej Anglii, po drugie, za dnia Verily bywał senny i zmęczony, przez co często dostawał lanie, choć nie tak mocne jak wtedy, kiedy naprawdę się na czymś koncentrował, i po trzecie, Verily nauczył się żyć ciągle oszukując, ukrywając przed wszystkimi to, kim jest, co widzi i co czuje. Było zatem naturalne, że pociągnęła go nauka prawa.

Choć często wydawał się leniwy, jednak miał bystry umysł. Arise i Wept dostrzegli to, więc zamiast zadowolić się miejscowym, opłacanym z podatków nauczycielem, wysłali chłopca do akademii, gdzie uczęszczali tylko synowie ziemian i innych bogaczy. Kpin i docinków innych chłopców, drwiących z jego wiejskiego akcentu i prostego odzienia, Verily prawie nie zauważał; jeśli dostawał lanie, było niczym w porównaniu z tym, co wycierpiał w domu; zaczepki i ataki nie powodujące fizycznego bólu prawie nie docierały do jego świadomości. Obchodziło go tylko jedno: w szkole nie musiał żyć w ciągłym strachu, a nauczycielom podobało się, kiedy studiował uważnie i badał, w jaki sposób idee do siebie przystają. To, co rękami wolno mu było robić tylko w tajemnicy, mógł całkiem otwarcie czynić umysłem.

Zresztą nie tylko idee. Uczył się w skupieniu obserwować otaczających go chłopców, uważnie ich słuchać, patrzeć, jak się zachowują. W końcu widział ich tak wyraźnie, jak kawałki drewna; rozumiał, gdzie i w jaki sposób każdy z nich może pasować do pozostałych. Wystarczyło słowo rzucone tu czy tam, pomysł trafiający do właściwego umysłu w odpowiedniej chwili, by przekształcić mieszkańców internatu w zgodną grupę wiernych przyjaciół. To znaczy, na ile chcieli. Niektórych wypełniał gniew tak wielki, że im lepiej pasowali do reszty, tym bardziej stawali się opryskliwi i podejrzliwi. Verily nic nie mógł na to poradzić. Nie zmieniał przecież ich serc, pomagał tylko znaleźć miejsce, gdzie naturalne skłonności pozwalały najlepiej dopasować się do innych.

Nikt tego nie zauważył — nikt nie wiedział, że to Verily zrobił z nich grupę najlepszych przyjaciół, jacy kiedykolwiek uczęszczali do szkoły. Nauczyciele widzieli ich przyjaźń, ale widzieli też, że Verily jest jedynym nie dopasowanym, jedynym nie na miejscu wśród nich. Nie wyobrażali sobie nawet, że właśnie on jest przyczyną niezwykłej bliskości pozostałych. Very nie narzekał. Podejrzewał, że gdyby wiedzieli, co robi, znowu byłoby jak w domu u ojca, ale tym razem groziłoby mu coś więcej od brzozowej rózgi.

Podczas nauki, zwłaszcza religii, Verily w końcu zrozumiał, dlaczego stale dostawał baty. Czary… Verily Cooper urodził się czarownikiem. Nic dziwnego, że ojciec stale wyglądał na cierpiącego. Arise Cooper pozwolił żyć czarownikowi, a te lania wcale nie były przejawem gniewu czy nienawiści; miały raczej nauczyć go ukrywać zło, z którym się urodził. Nikt nie miał się dowiedzieć, że Arise i Wept Cooperowie we własnym domu wychowali czarownika.

Ale ja nie jestem czarownikiem, powiedział sobie. Szatan nigdy we mnie nie wstąpił. To, co robię, nikomu nie szkodzi. Jak może być wymierzone przeciw Bogu uszczelnianie beczek albo pomaganie chłopcom w znalezieniu przyjaźni? Czy użyłem kiedyś swej mocy inaczej niż dla dopomożenia innym? Czy nie tego nauczał Chrystus? Aby być sługą wszystkich?

W wieku lat szesnastu Verily był mocno zbudowanym i dość przystojnym młodzieńcem o niejakim wykształceniu i nienagannych manierach. Był też całkowitym sceptykiem. Jeśli dogmaty o czarach mogą być tak absolutnie błędne, to jak można polegać na innych naukach kapłanów? Przez to tkwił jak gdyby trochę zawieszony w pustce, w sensie intelektualnym. Wszyscy nauczyciele mówili tak, jakby religia była kamieniem węgielnym wszelkich nauk, a jednak studia utwierdziły go w przekonaniu, że nauki oparte na religii są w najlepszym razie niepewne, a w najgorszym — całkiem fałszywe.

Nie pisnął jednak słowa o swoich konkluzjach. Ateista mógł bowiem trafić na stos równie szybko jak czarownik. A poza tym nie był pewien, czy w nic nie wierzy. Po prostu nie wierzył w to, co mówią kapłani.

Jeżeli kaznodzieje nie wiedzieli, czym jest dobro i zło, to gdzie mógł się nauczyć, co jest słuszne, a co nie? Próbował studiować filozofię w Manchesterze, ale przekonał się, że poza Newtonem najlepsze, co filozofowie mieli do zaoferowania, to ogromne morze opinii, w którym tu i tam, niby szczątki zatopionego statku, pływało parę klocków prawdy. A Newton i uczeni, którzy za nim podążali, nie mówili o duszy. Decydując, że będą studiować jedynie to, co można zweryfikować w kontrolowanych warunkach, po prostu ograniczyli sobie zakres badań. Większość prawd leżała poza dokładnie wyznaczonymi granicami nauki. Ale nawet wewnątrz nich Verily Cooper swym okiem wyczulonym na rzeczy, które nie pasują, dostrzegał, że pozór obiektywizmu jest powszechny, fakt zaś niezwykle rzadki. Większość naukowców, jak większość filozofów i większość teologów, była więźniami zastanych opinii. Pływanie pod prąd przekraczało ich siły, więc prawda pozostawała rozproszona, nie związana, rozbita falami.

Prawnicy przynajmniej zdawali sobie sprawę, że zajmują się tradycją, nie prawdą, ugodą, nie obiektywną rzeczywistością. Człowiek wiedzący, jak rzeczy do siebie pasują, mógł wiele dokonać w tej dziedzinie. Mógł ocalić kilkoro ludzi przed niesprawiedliwością. Mógłby nawet kiedyś, w dalekiej przyszłości, wymierzyć cios czy dwa w prawa o czarach, ratując co roku kilkadziesiąt dusz tak nieostrożnych, że przyłapanych na manipulacjach rzeczywistością w sposób nie aprobowany powszechnie.

Arise i Wept byli niezwykle zadowoleni, gdy syn opuścił dom, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania rodzinnym interesem. Ich pierworodny Mocky (He Will Not Be Mocked — Nie Dozwoli z Siebie Szydzić) był zdolnym bednarzem, lubianym w rodzinie i nie tylko. On miał odziedziczyć wszystko. Verily zaś miał wyjechać do Londynu, zdejmując odpowiedzialność za swój los z barków Arise i Wept. Verily wręczył im nawet oficjalną rezygnację z rodzinnego majątku, chociaż wcale o nią nie prosili. Kiedy Arise przyjął z jego rąk dokument, dwudziestojednoletni Verily zdjął ze ściany brzozową rózgę, połamał na kolanie i wrzucił pod kuchnię. Nie rozmawiali o tym więcej. Wszyscy pojmowali: od tej chwili to, co pocznie Verily ze swoją mocą, jest tylko jego sprawą.

W Londynie szybko zauważono jego zdolności. Otrzymał propozycje od kilku firm adwokackich i w końcu wybrał taką, która pozostawiała najwięcej swobody w wyborze klientów. Jego sława zataczała coraz szersze kręgi, w miarę jak wygrywał proces za procesem; ale na prawnikach, którzy znali się na takich sprawach, największe wrażenie robiły nie zwycięstwa w sądzie, ale jeszcze większa liczba sporów, które kończono — sprawiedliwie — bez rozprawy. Zanim Verily skończył dwadzieścia pięć lat, kilka razy w miesiącu zgłaszały się do niego strony gorących sporów prawniczych i błagały o arbitraż, całkowicie poza salą sądową; zyskał bowiem reputację człowieka mądrego i uczciwego. Niektórzy sugerowali, że w odpowiednim czasie zdobędzie wielkie wpływy polityczne. Niektórzy pragnęliby nawet, by taki człowiek pewnego dnia został lordem protektorem, gdyby tylko urząd ten obsadzano w wyniku wyborów, tak jak prezydenturę Stanów Zjednoczonych.

Stany Zjednoczone Ameryki — ta chaotyczna, wielojęzyczna republika, która w dziwny sposób, bez króla i jednoczącej sprawy, powstała między Koloniami Korony a Nową Anglią. Ameryka, gdzie ludzie ubrani w skóry chodzą podobno po korytarzach Kongresu wraz z Czerwonymi, Holendrami, Szwedami i innymi półcywilizowanymi osobnikami, których wyrzucono by z Parlamentu, zanim zdążyliby wymówić choć jedno słowo. Coraz częściej Verily Cooper myślał o tej krainie; coraz częściej marzył o zamieszkaniu w kraju, gdzie mógłby w pełni wykorzystać swój talent dopasowywania rzeczy do siebie. Gdzie mógłby łączyć rzeczy rękami, nie tylko umysłem i słowami. Gdzie, krótko mówiąc, żyłby bez oszustwa.