— Ja też lubię historie! — zawołał Arthur Stuart. — Mogę czasem przyjść i posłuchać?
— Kiedy tylko zechcesz, mój chłopcze. Masz jakieś imię?
— Arthur Stuart.
Tym razem to Vilate wybuchnęła śmiechem.
— Masz coś wspólnego z szacownym królem z Camelotu?
— Dostałem imię na jego pamiątkę. Ale, o ile wiem, nie jesteśmy krewnymi.
— Vilate — odezwał się znowu Horacy. — Zyskałaś wyznawcę, ponieważ chłopiec nie ma dość sprytu, a rozsądku jeszcze mniej. Ale teraz proszę, odsuń się od drzwi, żebym mógł przywitać tego człowieka, który urodził się w moim domu, i tego chłopca, który się w nim wychował.
— Widzę, że pewnych fragmentów tej historii jeszcze nie znam — odparła Vilate. — Ale nie rób sobie kłopotu: jestem pewna, że inni przedstawią mi pełniejszą jej wersję, niż usłyszałabym od ciebie. Do zobaczenia, Horacy. Do widzenia, Alvinie. Do widzenia, mój mały królewiczu. Odwiedź mnie koniecznie, ale nie przynoś jabłecznika od Horacego. Gdyby wiedział, że to dla mnie, na pewno by go zatruł.
Zeszła z werandy i ruszyła po ubitej ścieżce. Alvin widział, jak iluzje rozbłyskują i migoczą z każdym jej ruchem. Od tyłu heksy nie były tak doskonałe; zastanowił się, czy ktoś ją kiedyś przejrzał, gdy odchodziła.
Horacy przyglądał się jej ponuro.
— Udajemy, że tylko udajemy, że się nienawidzimy, ale ta kobieta jest zła i wcale nie przesadzam. Ma talent do zgadywania, skąd coś czy ktoś pochodzi i dokąd trafi, ale wykorzystuje to, żeby rozpuszczać najpaskudniejsze plotki. Przysiągłbym, że czyta cudze listy.
— No, nie wiem… — mruknął Alvin.
— Zgadza się, chłopcze, nie było cię tu od roku i nie wiesz. Wiele się przez ten czas zmieniło.
— Niech pan mnie wpuści, panie Guester, żebym mógł usiąść, może zjeść trochę dzisiejszej potrawki i czegoś się napić. Nawet zatrutego jabłecznika.
Horacy zaśmiał się i objął Alvina.
— Tak długo cię nie było, aż zapomniałeś, że mam na imię Horacy? Wejdź, wejdź. Ty też, młody Arthurze Stuarcie. Zawsze z radością was widzę.
Ku uldze Alvina, Arthur Stuart nie powiedział ani słowa, więc wśród tych, których nie wymówił, było też słowo „tato”.
Aż do chwili, kiedy położyli się spać w najlepszym pokoju, byli pod opieką Horacego. Nakarmił ich, podał gorącą wodę, żeby umyli twarze, ręce i nogi, zabrał brudną odzież do prania, nakarmił jeszcze raz i osobiście ułożył w łóżkach, najpierw w ich obecności zakładając świeżą pościel, „żebyście wiedzieli, że nadal utrzymuję wysoki standard czystości mojej kochanej Peg, chociaż jestem tylko starym, samotnym wdowcem”.
Wspomnienie o zmarłej żonie wystarczyło, by obudzić wspomnienia. Łzy pociekły z oczu Arthura Stuarta. Horacy natychmiast zaczął się usprawiedliwiać, lecz Alvin uciszył go uśmiechem i gestem.
— Nic mu nie będzie — zapewnił. — Wrócił do domu, gdzie już jej nie ma. To dobre łzy i dobrze, że je wypłakał.
Arthur poklepał Horacego po ręku.
— Nic mi nie będzie, tato.
Alvin zerknął na Horacego i z ulgą wyczytał w jego oczach nie irytację, lecz rodzaj smutnego zadowolenia. Może Horacy pomyślał o jedynej osobie, która miała naturalne prawo tak do niego mówić, o Peggy. Wróciła do domu w przebraniu i odjechała zbyt szybko. Kto wie, czy kiedy znów ją zobaczy. A może myślał o tej, która nauczyła Arthura Stuarta mówić „tato”, o swojej ukochanej żonie, której ciało spoczęło na wzgórzu za zajazdem, kobiecie zawsze mu wiernej, chociaż nie zasługiwał na jej dobroć, gdyż był — w co wierzył on jeden na świecie — złym człowiekiem.
Po chwili Horacy wycofał się z pokoju i zamknął drzwi, a Arthur Stuart płacząc zasnął w ramionach Alvina. Alvin chciał jeszcze pomyśleć przez chwilkę. Dobrze jest wrócić do domu, czy też do miejsca tak przypominającego dom, jak to tylko możliwe, kiedy prawdziwy dom jest niedostępny. Więc zdąża do Carthage City, tak? Po co miałby wyruszyć tam i zamieszkać? A może miał tam tylko dotrzeć i zginąć? Co ta Vilate Franker naprawdę wie? Leżał i myślał o niej, zastanawiał się, czy naprawdę jest taka zła, jak mówił Horacy Guester. Alvin spotkał w życiu prawdziwe zło, ale wciąż uważał, że jest bardzo rzadkie, a słowa tego używa zbyt wielu ludzi, nie wiedzących, co naprawdę oznacza.
Nie chciał myśleć o innej kobiecie, która także okrywała się heksami. I żeby nie pamiętać panny Larner, czyli w rzeczywistości małej Peggy, w końcu odpłynął w sen.
Jaki to ciekawy chłopak, myślała Vilate, oddalając się od zajazdu. Całkiem niepodobny do tego przebiegłego szczura, jakiego sobie wyobrażałam po tym wszystkim, co opowiadał Makepeace Smith. Ale z drugiej strony, nikt nie ufa przebiegłym szczurom tak, żeby pozwolić im się zdradzić. To silni, przystojni mężczyźni zwodzą ludzi, gdyż wzbudzają wiarę, że mają serca tak szczere jak twarze. W takim razie każde słowo Makepeace'a może być prawdą. Może Alvin rzeczywiście ukradł jakiś złoty skarb, znaleziony przy kopaniu studni. Może potem zasypał tę studnię, gdzie znalazł złoto, i wykopał drugą kawałek dalej, licząc, że nikt nie zauważy. Może wytopił z tego złota kształt pługa i udawał, że zmienił żelazo w złoto, żeby uciec ze skarbem Makepeace'a. Co mnie to obchodzi? Przecież to nie było moje złoto i nigdy nie będzie, dopóki należy do Makepeace'a. Ale jeżeli w tym worku, który Alvin nosi na ramieniu, przypadkiem znalazł się złoty pług, może się okazać, że to złoto kogoś innego.
Na przykład ktoś dostatecznie silny może odebrać mu je przemocą. Ktoś dostatecznie okrutny może Alvina zabić i okraść ciało. Ktoś dostatecznie cichy mógłby je wynieść z pokoju, gdy Alvin będzie spał. Ktoś dostatecznie bogaty mógłby wynająć adwokatów, aby wykazali coś w sądzie przeciw Alvinowi i odebrać mu pług z mocy prawa. Wiele jest sposobów, jeśli komuś by naprawdę zależało.
Vilate nigdy nie zniżała się do przymusu. Nie chciałaby nawet złotego pługa, gdyby istniał, chyba żeby go dostała. Jako prezent. Może dowód miłości. Albo… Zresztą zgodzi się na podarunek mający uspokoić wyrzuty sumienia. Alvin wyglądał na człowieka honoru, ale patrzył na nią tak… Cóż, znała to spojrzenie. Ten człowiek został porażony. Należał do niej, jeśli tylko go zechce.
Tylko dobrze to rozegraj, upominała się. Przygotuj scenę. Niech on przyjdzie do ciebie. Żeby nikt nie powiedział, że zastawiasz na niego sidła.
Jej najlepsza przyjaciółka czekała w kuchni za urzędem poczty.
— I co myślisz o Alvinie? — spytała, zanim jeszcze Vilate zdążyła się z nią przywitać.
— Jak zwykle wiesz o wszystkim, zanim ci powiem. — Vilate zaczęła rozpalać ogień w pięknym żelaznym piecu z piekarnikiem, obiekcie zazdrości wszystkich kobiet w Hatrack River.
— Pięć osób widziało cię na werandzie zajazdu, jak z nim rozmawiasz, Vilate, a wiadomość dotarła do mnie, nim jeszcze dotknęłaś stopą drogi.
— Więc to próżne osoby, powiem szczerze, i jestem pewna, że diabeł porwie ich dusze.
— Z pewnością wiesz takie rzeczy. Diabeł daje ci listę za każdym razem, kiedy zdobędzie nowego rekruta.
— Oczywiście, że daje. Wszyscy przecież wiedzą, że diabeł mieszka tutaj, w moim ślicznym piekarniku. — Vilate zachichotała radośnie.
— A więc… — przypomniała jej przyjaciółka — co o nim myślisz?
— Nie wydaje mi się, żeby był taki ważny. Ręce robotnika, naturalnie, i opalony jak każdy chłopak z niższych klas. Mówi dość prosto i z wiejska. Zastanawiam się, czy w ogóle potrafi czytać.
— Och, czytać potrafi, to pewne. Nauczycielka mu pokazała, kiedy tu mieszkał.