Co prawda nie wszystkie były krótkie. Vilate Franker odwiedzała go często i zostawała nawet godzinę, chociaż przed celą nie miała nawet na czym usiąść. Alvin nie potrafił zgadnąć, po co przychodzi. Nie plotkowała z nim, prawdę mówiąc — wszystkie jej plotki Alvin poznawał z drugiej ręki, przez Arthura Stuarta. Nie, Vilate rozmawiała o filozofii, o poezji i innych sprawach, o jakich nikt z nim nie rozmawiał od czasów panny Larner. Zastanawiał się, czy może chce go oczarować, ale ponieważ nie widział jej fałszywego obrazu, stwarzanego przez heksy, właściwie nie wiedział. Z pewnością nie wydawała mu się piękna. Ale im więcej mówiła, tym bardziej ją lubił, aż wreszcie zaczął niecierpliwie wyglądać jej codziennych odwiedzin. Bardziej niż innych, szczerze mówiąc, z wyjątkiem Arthura Stuarta. Kiedy rozmawiali, kładł się na pryczy i przymykał oczy, nie widząc ani jej braku urody, ani heksów; słyszał tylko słowa, rozmyślał o ideach, widział obrazy, jakie mu opisywała. Mówiła wiersze i słuchał tego jak muzyki. Mówiła o Platonie, a Alvin rozumiał i czuł się mądry jak nigdy.
Czy to był jej talent? Alvin nie wiedział, zwyczajnie nie umiał tego określić. Wiedział tylko, że jedynie podczas jej wizyt potrafił zapomnieć, że siedzi w więzieniu. A po mniej więcej tygodniu przyszło mu do głowy, że może się w niej zakochał. Uczucia, jakie żywił dotąd jedynie dla panny Larner, teraz, tylko odrobinkę, rozbudzała Vilate Franker. Czy to nie dziwne? Panna Larner była piękna i młoda; używała heksów, które czyniły z niej zwykłą kobietę w średnim wieku. A tutaj spotykał zwykłą kobietę w średnim wieku, która używała heksów, by wydać się ludziom piękna i młoda. Czy mogą istnieć większe przeciwieństwa? Ale w obu przypadkach zachwycała go dojrzała kobieta, nie oszałamiająca urodą.
A jednak w samotności, zwłaszcza po zmierzchu, kiedy się zastanawiał, czy zaczyna kochać się w Vilate Franker, wyobrażał sobie całkiem inną twarz. Twarz młodej dziewczyny z Vigor Kościoła, której kłamstwa wygnały go z domu, która twierdziła, że robił z nią rzeczy zakazane. I myślał o tych rzeczach zakazanych, a głęboko w sercu tkwił ukryty żal, że nic takiego się nie zdarzyło. Oczywiście, wtedy musiałby się z nią ożenić. Właściwie musiałby się z nią ożenić wcześniej, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość i prawo, a Alvin nie należał do takich, co to krzywdzą kobiety albo łamią prawo. Ale w ciemności, w jego wyobraźni, prawo nie istniało, nie istniała słuszność i grzech; budził się spocony ze snu, w którym dziewczyna wcale nie kłamała. I było mu wstyd. Nie rozumiał, co się z nim dzieje, jak może kochać się za dnia w kobiecie pełnej słów, idei, doświadczeń, a w nocy płonąć namiętnością dla głupiej, kłamliwej dziewczyny, która przypadkiem była ładna i kiedyś po prostu w nim zakochana.
Jestem złym człowiekiem, myślał w takich chwilach. Złym i niestałym. Nie lepszym od tych niewiernych mężczyzn, którzy żadnej kobiecie nie przepuszczą. Jestem jednym z takich ludzi, jakimi od dawna pogardzałem.
Ale nawet to nie było prawdą, ponieważ nie zrobił przecież nic złego. Niczego nie zrobił. Tylko sobie wyobrażał. Wyobrażał… i to mu się podobało. Czy to dość, by uczynić go złym? „Człowiek jest tym, co ma w sercu”, mawiała mama. Alvin zapamiętał te słowa, ponieważ powtarzała je bez przerwy, aż ojciec warczał: „Chcesz mnie przekonać, że wszyscy mężczyźni to diabły wcielone!” Zastanawiał się, czy to prawda — jeżeli wszyscy mężczyźni mają diabła w sercu, to może ci dobrzy umieją tylko tak nad sobą panować, że postępują wbrew pragnieniom serca. Ale skoro tak, to nie istnieje ani jeden dobry człowiek.
Ale czy Święta Księga tego nie twierdziła?
Ani jeden człowiek nie jest dobry. Ja też nie. Ja może nawet najmniej ze wszystkich.
I tak płynęło jego życie w Hatrack River. Snuł coraz ciemniejsze myśli o swojej niegodziwości. Zaczynał kochać dwie kobiety naraz, pochwycony w sieć plotek w miasteczku, gdzie wyraźnie działał Niszczyciel, a talenty były liczne.
Calvin nieźle sobie radził z kamieniem — zawsze osiągał to, co zamierzał. No nie, może nie zawsze. Nie urodził się ze zdolnością wyszukiwania w kamieniu naturalnych słabości. Jednak kiedy Alvin wyruszył terminować u kowala, Calvin zaczął próbować robić to, co podpatrzył i podsłuchał u starszego brata. Wtedy miał jeszcze nadzieję, że przekona Alvina o swoim talencie, że usłyszy: „Coś podobnego, Calvinie, jesteś prawie tak dobry jak ja”. Ale Alvin nigdy tego nie powiedział. A była to prawda, przynajmniej w odniesieniu do kamienia. Właściwie kamień jest łatwy, nie to co ciało i kości. Do kamienia Calvin potrafił dotrzeć, rozszczepić go, przemieścić.
Oczywiście, w Bastylii natychmiast tym właśnie się zajął. Nie miał pojęcia, dlaczego tajna policja umieściła go w tych wilgotnych, zimnych murach. Nie był to loch, przynajmniej nie taki jak w bajkach, gdzie więzień widzi światło tylko wtedy, kiedy przechodzi strażnik z pochodnią, i może oślepnąć, nie zdając sobie z tego sprawy. Tutaj światła nie brakowało; Calvin miał też krzesło do siedzenia i pryczę do spania, i nocnik, który opróżniano raz dziennie, kiedy już się zorientował, że trzeba go stawiać przy drzwiach.
A jednak było to więzienie.
Calvin w pięć minut się przekonał, że może bez trudu rozpuścić cały mechanizm zamka, ale w porę przypomniał sobie, że wyjście z celi to jednak nie to samo co wyjście z Bastylii. Nie potrafił uczynić się niewidzialnym, a kula z muszkietu tak samo powali, okaleczy lub zabije Stwórcę, jak zwykłego człowieka.
Musiał znaleźć inny sposób. A to oznaczało przejście wprost przez mur, przez kamień. Kłopot polegał na tym, że nie miał pojęcia, czy znalazł się czterdzieści stóp powyżej, czy dwadzieścia poniżej poziomu ziemi. Ani czy za tylną ścianą celi leży ulica, czy wewnętrzny dziedziniec. Kto może zobaczyć otwór pojawiający się w murze? Zresztą nie mógł tak po prostu usunąć kamieni — musiał wyjmować je w całości, żeby w razie potrzeby dały się wsunąć z powrotem.
Odczekał do nocy, po czym zajął się kamiennym blokiem tuż nad podłogą. Blok był ciężki, a Calvin nie znał sposobu, by zmniejszyć jego ciężar. Nie miał też metody dyskretnego przesuwania kamienia po kamieniu. W końcu zmiękczył blok, wsunął w niego palce i utwardził, zyskując pewny uchwyt. Kiedy pociągnął, zmienił w ciecz cienką warstwę kamienia u dołu i po bokach, żeby blok przesuwał się łatwiej i bez hałasu, jeśli nie liczyć głuchego stuknięcia, kiedy z niewielkiej wysokości upadł na podłogę.
Wiatr dmuchnął do celi. Calvin odciągnął kamień na bok i wsunął do otworu głowę i ramiona.
Był jakieś dwanaście stóp nad ziemią i dokładnie nad głowami oddziału żołnierzy maszerujących skądś dokądś. Na szczęście żaden nie spojrzał w górę, ale serce i tak niemal wyskoczyło Calvinowi z piersi. Uznał jednak, że kiedy już przejdą, może wsunąć się do otworu nogami do przodu, zeskoczyć na ziemię i zwyczajnie zniknąć na ulicach Paryża. To ich nauczy, że nie należy zamykać w więzieniu ludzi, którzy leczą żebraków.
Już był gotów do ucieczki, już wsunął nogi w otwór, kiedy uświadomił sobie, że to bardzo głupia decyzja. Przecież przybył tu, żeby dotrzeć do cesarza. Jeśli stanie się uciekinierem, na pewno mu to nie pomoże. Bonaparte posiadał moc, o jakiej nawet Alvin nie miał pojęcia. Calvin musiał się jej nauczyć, jeśli tylko zdoła. Rozsądek nakazuje zatem siedzieć tu spokojnie i czekać, aż ktoś w dowództwie zrozumie w końcu, że człowiek leczący żebraków może też pomóc na słynny artretyzm Bonapartego.