Выбрать главу

— Muszę już iść.

— Więc następnym razem. Przekaż pozdrowienia Alvinowi. — Uśmiechała się słodko i pięknie.

Arthur wyciągnął rękę i na jej oczach pogładził salamandrę po grzbiecie. Vilate nie zauważyła. A przynajmniej nie dała tego po sobie poznać.

Cofnął się, wyszedł, przeskoczył ladę i wybiegł z budynku. Za sobą usłyszał jeszcze dzwonek nad drzwiami.

Jeśli salamandra jest więźniem, to kto ją pojmał? Nie Vilate — salamandra kreśliła heksy, żeby Vilate dała się oszukać i widziała kogoś innego. Arthur był też gotów się założyć, że tym kimś nie jest stara Peg Guester. Ale salamandra nie oszukiwała Vilate z własnej woli, ponieważ sama chciała tylko stać się znowu zwyczajną salamandrą.

Arthur musiał opowiedzieć o tym Alvinowi, to pewne. Vilate zamierzała wyrządzić mu coś złego, a salamandra ścieżkami swego biegu rysująca heksy na kuchennym stole miała jakiś związek z jej planem.

Czy Vilate mogła być tak ślepa, że nie widziała, jak dotykam jej salamandry? Dlaczego się nie zezłościła, kiedy wracając z wygódki, zastała mnie w kuchni?

Może chciała, żebym zobaczył salamandrę? A może chciał ktoś inny?

Chciał, żebym zobaczył mamę.

Przez chwilę Arthur Stuart nie panował nad sobą; niemal się rozpłakał, myśląc o mamie, o tym, jak siedziała naprzeciw niego przy stole.

Nie była prawdziwa, powtarzał sobie. To oszustwo. Fałsz. Sztuczka. Ktokolwiek to sprawił, był kłamcą, i to złośliwym kłamcą. Paskudny chłopak, akurat. Zły chłopak… Wcale nie był zły, był dobry, a prawdziwa Peg Guester to wiedziała. Nie powiedziałaby mu czegoś takiego. Prawdziwa Peg Guester by go przytuliła i szepnęła: „Mój dobry, mój kochany synek”.

Szedł przed siebie zakurzoną ulicą w Hatrack River. Łzy mu obeschły, a smutek odpłynął, zastąpiony innym uczuciem. Arthur Stuart był wściekły. Ten ktoś nie miał prawa pokazywać mu mamy. Nie miał prawa. Kimkolwiek jesteś, nienawidzę cię za to, że pokazałeś mi mamę, która tak do mnie mówiła.

Wbiegł schodami do budynku sądu. Jedyną zaletą tego, że Alvin siedzi w więzieniu, było to, że zawsze wiedział, gdzie go szukać.

* * *

Napoleonowi trudno było uwierzyć, że tak niewiele brakowało, by zabił tego amerykańskiego chłopaka, Calvina. Trudno uwierzyć, jaki był przerażony, kiedy pierwszy raz przekonał się o jego mocy. Przez kilka dni kazał go pilnie obserwować; nie mógł zasnąć ze strachu, że Calvin coś mu zrobi. Na przykład amputuje nogi. To by było lekarstwo na artretyzm! Coś takiego przyszło mu do głowy, ponieważ wiele razy, trawiony bólem, marzył, by w bitwie pocisk armatni urwał mu nogę. Lepiej kuśtykać o kulach, niż tak cierpieć. A chłopiec przyniósł ulgę… Nie lekarstwo, ale ukojenie bólu.

W zamian za to Napoleon pozwalał mu sobą manipulować. Wiedział, kto tu naprawdę jest panem i tym kimś nie był ambitny, naiwny amerykański chłopak. Myślał, że jest sprytny, wydzielając dzienną ulgę w zamian za kolejną lekcję rządzenia ludźmi. Czy naprawdę wyobrażał sobie, że Napoleon nauczy go czegoś, co da mu przewagę? Wręcz przeciwnie; z każdą godziną, z każdym dniem umacniała się i pogłębiała władza Napoleona nad tym chłopcem, który mógł się przecież okazać nie do opanowania.

Oni nigdy tego nie rozumieli; żaden z nich. Wierzyli, że służą Napoleonowi z miłości i podziwu, czasem z zachłanności i egoizmu albo ze strachu i ostrożności. Niezależnie od motywu, Napoleon wzmacniał go i ujarzmiał. Niektórych pchał wstyd lub poczucie winy, innych ambicja czy żądza, niektórych nawet nadmierna pobożność — gdyż w miarę potrzeby Napoleon umiał przekonać zgłodniałą duchowej strawy duszyczkę, że jest wybranyJn sługą bożym na ziemi. To nietrudne. Nic nie jest trudne, jeśli rozumie się ludzi tak dobrze jak Napoleon. Wyczuwał ich pragnienia jak pot, jak zapach atlety po walce albo żołnierza po bitwie, jak zapach kobiety. Nie musiał się nawet zastanawiać, wypowiadał tylko właściwe słowa, te właśnie, które powinni usłyszeć, by stać się jego sługami.

A w tych rzadkich przypadkach, kiedy ktoś okazywał się niewrażliwy na jego słowa, kiedy miał jakiś ochronny amulet czy heks, za każdym razem chytrzejszy niż poprzedni, to cóż, od tego właśnie były straże. Po to istniała gilotyna. Ludzie wiedzieli, że Napoleon nie jest człowiekiem okrutnym i niewielu spotyka kara pod jego panowaniem. Rozumieli, że jeśli posyła kogoś na gilotynę, to dlatego że świat stanie się lepszy, kiedy te konkretne usta oddzielą się od tych płuc, kiedy ręce pożegnają się z głową.

Calvin? Owszem, chłopak mógł być groźny. Miał moc uratowania się spod gilotyny, powstrzymania ostrza przed uderzeniem w szyję. Mógłby obronić się przed wszystkim, co by nie zaskoczyło go zupełnie. Jak cesarz zdołałby go pokonać? Może odrobiną opium dla otępienia zmysłów; musiał przecież kiedyś spać. Ale to nieważne. Jego śmierć okazała się zbędna. Wystarczyło trochę badań, trochę cierpliwości i już należał do Napoleona.

Nie jako sługa; nie, na to Amerykanin był za sprytny. Pilnował się, czujny na każdą próbę przemienienia go w niewolnika, jednego z tych, co wodzili za cesarzem zachwyconymi oczami. Od czasu do czasu Napoleon rzucał jakąś uwagę, rodzaj finty, by Calvin wierzył, że odbija najlepsze pchnięcia władcy. Ale w rzeczywistości Napoleon nie potrzebował jego lojalności. Jedynie zdolności kojenia bólu.

Tego chłopca trawiła zazdrość. Kto by się domyślił? Cała ta jego wrodzona moc, takie dary od Boga, Natury czy skąd tam jeszcze, a on marnował je z powodu zazdrości wobec swojego starszego brata Alvina. No cóż, Napoleon nie zamierzał tłumaczyć, że Calvin powinien walczyć z tym uczuciem. Wręcz przeciwnie: podsycał je subtelnie. Od czasu do czasu pytał, jak Alvin dałby sobie radę z tym czy tamtym; wygłaszał uwagi, jak to ciężko wytrzymać z młodszymi braćmi, którzy zwyczajnie nie potrafią człowiekowi dorównać. Wiedział, jak to zaboli, będzie drażnić duszę Calvina jak robak, będzie drążyło chłopca, pozbawi go rozsądku… Mam cię, mam cię… Patrz za ocean, wypatruj swojego brata; mogłeś rzucić mi wyzwanie tutaj, mogłeś walczyć o imperium, o połowę świata, ale potrafisz myśleć tylko o jakimś nieważnym człowieczku, ubranym w samodział czy skóry, który umie gołymi rękami wygładzać kamień i uzdrawiać chorych.

Uzdrawiać chorych… W tej chwili Napoleon nad tym właśnie pracował. Dobrze wiedział, że Calvin umyślnie go nie wyleczył; wiedział też, że jeśli tylko Calvin zorientuje się w jego władzy nad sobą, ucieknie i pozostawi go z artretyzmem. Utrzymywał więc delikatną równowagę: drażnił, ponieważ jego brat umiał leczyć, on zaś nie, a równocześnie przekonywał, że nauczył się już wszystkiego, co cesarz miał do pokazania, i jest już tylko kwestią praktyki, by był równie skuteczny w kierowaniu ludźmi.

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, chłopiec — pewien, że wycisnął już z Napoleona ostatnią kroplę wiedzy — w końcu zechce pokazać, że dorównuje bratu. Wyleczy cesarza, po czym natychmiast opuści dwór i odpłynie do Ameryki, by rzucić bratu wyzwanie, by spróbować — wykorzystując nauki Napoleona — zyskać nad nim władzę.

Oczywiście, kiedy tam dotrze i nic, czego się nauczył, nie poskutkuje, wróci żądny zemsty. Ale Napoleon naprawdę go uczył. Dosyć, by rozgrywać słabości ludzi słabych, lęki ludzi lękliwych, ambicje ludzi dumnych, ignorancję ludzi głupich. Calvin nie zauważył jednak, że Napoleon nie demonstruje mu naprawdę trudnej sztuki: jak obrócić cnoty dobrych ludzi przeciwko nim.

A najzabawniejsze, że Calvina otaczali właśnie ci najlepsi, najtrudniejsi, jakich Napoleon opanował. Na przykład markiz de La Fayette — był służącym, który kąpał Calvina, tak samo jak kąpał cesarza. Calvinowi nie przyszło do głowy, że Napoleon trzyma przy sobie najgroźniejszych wrogów, nie dostrzegających nawet, jak bardzo ich poniża. Gdyby zrozumiał, pojąłby, na czym polega prawdziwa moc. Ludzie źli, ludzie słabi, ludzie lękliwi — tymi łatwo jest manipulować. Dopiero kiedy ludzie dobrzy znaleźli się w jego władzy, Napoleon odważył się sięgnąć po tron, strącić króla i zająć jego miejsce, zdobyć Europę i narzucić pokój walczącym narodom.