Выбрать главу

Ian McEwan

Amsterdam

Z angielskiego przełożył Robert Sudół

Dla Jaco i Elisabeth Grootów

Przyjaciele, którzy się tu spotkali i w objęcia sobie padli, odeszli;

Każdy do własnych błędów.

W. H. Auden Rozstaje

I

1

Dwaj byli kochankowie Molly Lane czekali przed kaplicą krematorium, odwróceni plecami do lutowego chłodu. Wszystko już zostało powiedziane, ale odbębnili to jeszcze raz:

– Nawet nie bardzo wiedziała, co ją dopadło.

– Gdy się wreszcie dowiedziała, było już za późno.

– Ale szybko się to potoczyło.

– Mhm.

Biedna Molly. Zaczęło się od łaskotania w ręce, kiedy ją podniosła przed lokalem Dorchester Grill, żeby zatrzymać taksówkę; uczucie to już nigdy nie minęło. W ciągu zaledwie paru tygodni słowa zaczęły jej wylatywać z głowy. „Parlament", „chemia", „śmigło" – mogła sobie darować, ale gorzej było z „łóżkiem", „kremem" czy „lustrem". Do lekarza poszła dopiero po tymczasowym wyparowaniu „rożdżeńca" i „cukinii", spodziewając się, że doktor ją uspokoi. Zamiast tego wysłał ją na badania, z których w pewnym sensie nigdy nie wróciła. Jakże szybko samodzielna Molly stała się pacjentem i więźniem swego ponurego, zaborczego męża imieniem George. Molly, osoba o ciętym dowcipie, recenzentka kulinarna, fotograf, zapalona ogrodniczka, którą kochał minister spraw zagranicznych i która w wieku czterdziestu sześciu lat wciąż umiała zrobić gwiazdę. Szybkość, z jaką padła pastwą obłędu i bólu, stała się tematem plotek – najpierw utrata władzy nad ciałem, a wraz z nią całkowity zanik poczucia humoru, potem zaś otępienie przerywane niekiedy napadami słabowitej furii i stłumionymi krzykami.

Na widok George'a, wyłaniającego się z kaplicy, dwaj kochankowie Molly oddalili się zachwaszczoną żwirową alejką. Weszli między klomby z różami, opatrzone tabliczką: Ogród Pamięci. Wszystkie kwiaty przycięto barbarzyńsko zaledwie kilka cali nad zmarzniętą ziemią, czego Molly nigdy nie pochwalała. Połać trawnika zasłana była niedopałkami papierosów, gdyż właśnie w tym miejscu żałobnicy stali, oczekując, aż z kaplicy wyjdzie poprzedni kondukt. Dwaj przyjaciele, przechadzając się w tę i z powrotem, podjęli rozmowę, którą odbyli już co najmniej kilkakrotnie – chociaż za każdym razem miała inny przebieg – i z której mimo wszystko czerpali więcej pociechy, niż z odśpiewywania pieśni pogrzebowych.

Clive Linley poznał Molly jako pierwszy, jeszcze w 1968 roku, kiedy oboje byli studentami i tworzyli razem pełne rozgardiaszu, nie ustatkowane ognisko domowe w Vale of Health.

– To straszne tak odejść.

Patrzył, jak jego parujący oddech rozpływa się w szarym powietrzu. Na ten dzień zapowiedziano jedenaście stopni mrozu w centrum Londynu. Jedenaście stopni mrozu. Doszedł do wniosku, że ze światem jest coś poważnie na opak, i to nie z winy Boga czy też dlatego, że Go nie ma. Pierwsze nieposłuszeństwo człowieka, jego Upadek – opadająca figuracja, obój, dziewięć nut, dziesięć nut. Clive miał słuch doskonały; usłyszał je teraz, zstępujące od G. Nie musiał ich zapisywać.

– To znaczy umrzeć w ten sposób – ciągnął – nie mając świadomości, jak zwierzę. Zostać odartym ze wszystkiego, zostać tak poniżonym, nim zdąży się załatwić wszystkie sprawy lub choćby pożegnać z bliskimi. Wlazło to w nią, no i…

Wzdrygnął się. Doszli do końca zadeptanego trawnika, zawrócili i ruszyli z powrotem.

– Wolałbym się zabić, niż tak skończyć – powiedział Vernon Halliday. Był z Molly przez rok w Paryżu w 1974 roku, kiedy to dostał swą pierwszą posadę w Agencji Reutera, a ona robiła coś dla magazynu „Vogue".

– Nie dość, że mózg jej wysiadł, to na domiar złego znalazła się w szponach George'a – dodał Clive.

George'a, smutnego, zamożnego wydawcy, który świata poza nią nie widział i którego, ku zdziwieniu wszystkich, nigdy nie opuściła, choć zawsze źle go traktowała. Clive i Vernon patrzyli teraz w kierunku kaplicy, pod którą stał George, odbierając kondolencje od grupy żałobników. Śmierć Molly uwolniła go od powszechnej pogardy. Wydawało się, że urósł kilka cali, wyprostował plecy, głos mu pogrubiał, a nowe poczucie godności zwęziło chciwe oczy o błagalnym wejrzeniu. Odmówił oddania Molly do domu opieki i pielęgnował ją osobiście. Co więcej, w pierwszych dniach, kiedy ludzie chcieli ją jeszcze odwiedzać, stał się odźwiernym. Skrupulatnie racjonował jej Clive'a i Vernona, ponieważ uznał, że wprawiają ją w niezdrową ekscytację, a potem z kolei w przygnębienie. Inny ważny w życiu Molly mężczyzna, minister spraw zagranicznych, również był niemile widziany. Zaczęto szeptać, w kilku kolumnach towarzyskich ukazały się zdawkowe wzmianki. Ale potem sprawa przestała mieć znaczenie, bo poszła plotka, że Molly w straszliwy sposób się odmieniła i zupełnie przestała być sobą, więc nie chciano jej więcej odwiedzać i cieszono się w duchu, że jest George, który to utrudnia. Clive i Vernon z upodobaniem jednak wciąż go nienawidzili.

Kiedy robili kolejny zwrot na trawniku, w kieszeni Vernona zadzwonił telefon. Przeprosił Clive'a i odszedł na stronę, zostawiając przyjaciela samemu sobie. Clive okutał się szczelniej paltem i zwolnił kroku. Pod krematorium stał teraz co najmniej dwustuosobowy tłum w czarnych garniturach. Wypadało dołączyć i zamienić z George'em choć słowo. Doczekał się, wreszcie miał ją tylko dla siebie – kiedy już nie rozpoznawała swej twarzy w lustrze. Nigdy nie zyskał żadnego wpływu na jej sprawy, ale w końcu należała wyłącznie do niego. Clive tracił z wolna czucie w stopach; gdy zaczął tupać, rytm przypomniał mu o opadającej figuracji dziesięciu nut – ritardando, rożek angielski i budzące się delikatnie, kontrapunktycznie na jego tle wiolonczele w lustrzanym odbiciu. W nim jej twarz. Koniec. Pragnął teraz tylko ciepła i ciszy swej pracowni, fortepianu, pisanej partytury i dobrnięcia do końca.

– W porządku – usłyszał pożegnalne słowa Vernona. -Przepisz to i daj na czwartą stronę. Będę za parę godzin. -Następnie Vernon zwrócił się do Clive'a: – Cholerni Izraelczycy. Powinniśmy podejść.

– Chyba tak.

Wykonali jednak jeszcze jeden zwrot na trawniku, bo przecież byli tam po to, żeby pogrzebać Molly.

Gwałtownym wysiłkiem woli Vernon uwolnił się na chwilę od trosk redakcyjnych.

– Była śliczną dziewczyną. Pamiętasz stół do bilardu? W 1978 roku grupa przyjaciół wynajęła duży dom w Szkocji na Boże Narodzenie. Molly i facet, z którym wtedy chodziła, adwokat nazwiskiem Brady, stworzyli żywy obraz Adama i Ewy na nie używanym stole bilardowym, on w slipach, ona w staniku i majtkach, podpórka do kija wyobrażała zaś węża, a czerwona bila jabłko. Jednak wersja, którą puszczono w obieg, która pojawiła się w artykule pośmiertnym i w którą uwierzyli nawet uczestnicy tego przedstawienia, mówiła, że „w Wigilię Molly tańczyła nago, jak ją Pan Bóg stworzył, na stole bilardowym w szkockim zamku".

– Śliczną – powtórzył Clive.

Kiedy udawała, że nadgryza jabłko, popatrzyła mu prosto w oczy, uśmiechając się lubieżnie i kręcąc żuchwą, z dłonią na wysuniętym biodrze, niczym musicalowa parodia kokoty. Uznał, że swym uporczywym spojrzeniem daje mu znak i rzeczywiście, już w kwietniu się zeszli. Wprowadziła się do jego pracowni na South Kensington i została aż do jesieni. Działo się to w okresie, kiedy jej artykuły o jedzeniu zyskały rozgłos, kiedy ogłosiła wszem i wobec w telewizji, iż przewodnik kulinarny Michelina to „kuchnia kiczu". Było to również w czasie jego pierwszego wzlotu, w czasie Wariacji orkiestrowych w Festival Hali. Ich drugie podejście. Ona niewiele się zmieniła, on wprost przeciwnie. Po dziesięciu latach zmądrzał na tyle, by przekazać jej ster. Należał do nadgorliwych. Dzięki niej poznał dyskretną erotykę, uświadomił sobie okazjonalną potrzebę bezruchu. Leż spokojnie, o tak, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Jesteśmy bombą zegarową. Zbliżał się wtedy do trzydziestki, a więc wedle współcześnie obowiązujących norm był opóźniony w rozwoju. Kiedy znalazła sobie mieszkanie i spakowała walizki, poprosił ją o rękę. Pocałowała go i uraczyła cytatem do ucha: „By nie odeszła, wziął ją do ołtarza, dziś już bez niej nic mu się nie zdarza". Dokonała słusznego wyboru, bo kiedy się wyprowadziła, poczuł się szczęśliwszy w samotności niż kiedykolwiek dotąd i w niespełna miesiąc napisał Trzy pieśni jesienne.