Выбрать главу

Nie miał litości i nie zasługiwał na litość.

Tak więc z nowym ładunkiem stanowczości wciągnąłem się na parapet kopuły.

Zaparłem się stopami o uchwyty w dole i przekręciłem właz. Szybkość decydowała o powodzeniu akcji. Osobnik, który wdarł się na mostek, nie był, oczywiście, doświadczonym podróżnikiem kosmicznym, podobnie jak my wszyscy, i mieliśmy nadzieję, ze nie od razu zda sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, zagrażającego ze strony groteskowo odzianej postaci wyrosłej znienacka za oknem.

Obracając właz, omiotłem wzrokiem mostek. Pośród skomplikowanego instrumentarium unosiła się swobodnie samotna postać, odziana w jaskrawoczerwoną marynarkę, a jej skierowane na mnie spojrzenie wyrażało raczej ciekawość niz lęk. Człowiek ten nie usiłował mnie powstrzymać — ale serce zamarło mi w piersiach, kiedy dostrzegłem, iż dysponuje elementem przewagi, który powinniśmy przewidzieć.

Chodziło o pistolet wymierzony prosto w moją pierś.

Przemknęło mi przez głowę, aby zrezygnować z całego przedsięwzięcia i cofnąć się w bezpieczne miejsce — ale co by mi to dało? Skoro postanowiłem dostać się na mostek tą drogą, należało wykorzystać szansę. A zresztą, jeśli samozwańczy pilot „Faetona” zamierzał oddać strzał w moim kierunku, wpierw niechybnie roztrzaskałby szkło bulaja czy bulajów i pozbawiłby się powietrza, zabijając nie tylko mnie, ale i siebie!

…Jednak czy sabotażysta rozumował podobnie jak ja?

Poza tym, że nie byłem pewien jego zdecydowania, nie byłem również w pełni przekonany, czy sam jestem gotowy na morderczy czyn. Teraz, gdy ujrzałem go na własne oczy i z „morderczego Szwaba” stał się żywą, czującą postacią, nie wiedziałem, czy wystarczy mi siły charakteru, aby pozbawić go życia.

Wszystkie te myśli kilka sekund kłębiły się w mojej rozgorączkowanej głowie. Decyzja, którą podjąłem, miała ostrość sztyletu. Uznałem, że wolę umrzeć od kuli, która z nagła rozedrze mi pierś, niż powoli udusić się z braku powietrza. A jeśli miałem zniszczyć sabotażystę, to, no cóż… Nie lepszy koniec przewidywał on dla mnie, Françoise, Travellera i tysięcy innych podczas prezentacji „Księcia Alberta”!

I tak z nowym wigorem obróciłem właz.

Sabotażysta odsunął się od bulajów i zaciśnięta dłoń, w której trzymał pistolet, zadrżała.

Właz rozwarł się błyskawicznie. Odskoczył, mijając o włos szybkę mojego hełmu, i podmuch powietrza z huraganową siłą trafił mnie w pierś. Dłonie trzymałem mocno zaciśnięte na włazie. Odrzucony na bok, uderzyłem ciałem o bułaj. Papiery i inne śmieci zawirowały wokół mnie, zamigotały pędzące kryształki lodu.

Wszystko to było dla sabotażysty jak grom z jasnego nieba.

Pęd powietrza zagarnął go w kierunku włazu, a kiedy koziołkował, pistolet wypadł z porażonej dłoni i znikł w ciemności. Sabotażysta koniuszkami palców uchwycił się krawędzi włazu, wisząc na skraju nieskończoności! Żółty but spadł z wijącej się kurczowo nogi i pożeglował w przestrzeń; długie, czarne włosy chłostały czoło mężczyzny, gdy odwrócił ku mnie przerażone oblicze, siny, sterczący język, wysadzone z orbit zamarłe oczy.

Ale mimo jego groteskowego wyglądu i krańcowego niebezpieczeństwa chwili poznałem tego człowieka i doznałem kolejnego wstrząsu. Gdyż nie był to żaden pruski sabotażysta; miałem przed sobą Frederica Bourne’a, towarzysza Françoise!

Tymczasem ostatek powietrza uciekł z mostku; głowa Bourne’a opadła bezwładnie do tyłu, palce rozluźniły uchwyt. Niewiele myśląc, złapałem go za przegub. Niezdarnie pracując wolną dłonią, wdarłem się na mostek. Powietrzne szlauchy i nieszczęsny Bourne unosili się za mną, tłukąc mocno o metal. Kiedy tylko znalazłem się w środku, wepchnąłem Bourne’a głębiej i wciągnąłem kawał szlauchów.

Zatrzasnąłem właz, odcinając dopływ powietrza. Z wysiłkiem przekręciłem właz.

Szmer dostarczanego powietrza, mój nieodłączny towarzysz podczas przechadzki w przestrzeń, opuścił mnie na dobre. Traveller obliczył poprzednio, iż w hełmie i szlauchach powinno zostać tyle powietrza, abym zdołał otworzyć właz do saloniku. Lecz te obliczenia wydały mi się nie przystające do rzeczywistości, gdy męczyłem się w kombinezonie tak ciasnym i krępującym niczym żelazna dziewica[3], a wizjery hełmu pokryła gęsta para.

Odpychając się od sufitu, opadłem na podłogę i macałem na ślepo, bezskutecznie usiłując dojrzeć właz. Serce waliło mi gwałtownie, piersi przeszywał ból i wyobraziłem sobie, że bezwodnik kwasu węgłowego wydalany przez płuca gromadzi się wokół mojej twarzy, uniemożliwiając oddychanie…

Natrafiłem stopami na koło włazu. Złapałem je, gorączkowo dziękując Bogu w paru prostych słowach, i szarpnąłem z całą siłą, która mi pozostała… ale na próżno. Sprawdziłem dotykiem, co się dzieje, i zorientowałem się, że koło zablokowano łomem wsuniętym w szprychy.

Usunięcie łomu zajęło mi chwilkę, po czym z łatwością przekręciłem koło.

Ciemność przed oczami zgęstniała i zadałem sobie pytanie, czy zmysły nie zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa; ból w płucach objął szyję i mostek, ramiona opadły, jakby uszła z nich wszelka energia.

Koło tajemniczym sposobem samo przekręciło się w moich dłoniach; resztki świadomości podpowiadały mi, że Holden i Traveller też muszą działać po drugiej stronie włazu. Wyprostowałem palce i bezwolnie poddałem się ciemności.

Ból się rozpłynął. Miękki blask przebił mroki, niebiesko-białe światło przypominające Ziemię.

Osunąłem się w ten blask.

Kiedy otworzyłem oczy, byłem w pełni przygotowany, że kolejny raz ujrzę wnętrze piekielnej miedzianej bani. Ale moja głowa była wolna; leżałem swobodnie w saloniku. Nad sobą ujrzałem okrągłe, zatroskane oblicze Holdena.

— Ned, Ned, słyszysz mnie?

Gdy próbowałem przemówić, okazało się, że gardło boli mnie, jakby ktoś przejechał tam drucianą szczotką, i zdołałem tylko wykrakać:

— Holden? Więc udało mi się? Zacisnął wargi i skinął w powagą głową.

— W rzeczy samej, chłopcze, spisałeś się na medal. Ale lękam się, że nie wybrnęliśmy jeszcze z matni.

Podał mi bańkę z koniakiem; rozgrzewający trunek przepłynął przez umęczone gardło. Podniosłem głowę. Holden popchnął mnie z powrotem na posłanie, mówiąc, że nie powinienem się jeszcze ruszać; ale dostrzegłem, iż nadal mam na sobie kombinezon powietrzny i okrywa mnie lekki koc.

— A Bourne? — wycharczałem. — Przeżył?

— W rzeczy samej, dzięki twojej szlachetności — powiedział Holden. — Chociaż gdyby to ode mnie zależało, wyrzuciłbym tego Francuzika przez właz…

— Gdzie on jest?

— W głębi, na koi, Pocket się nim zajmuje. Przez jakąś minutę nie miał czym oddychać, ale Traveller sądzi, że nie doznał żadnego trwałego urazu. To smutne.

Opuściłem głowę na poduszkę. W ostatnim czasie spadł na mnie istny huragan wydarzeń, ale poznanie tożsamości naszego sabotażysty było niczym błysk najprawdziwszego pioruna.

— A Traveller? — spytałem. — Gdzie on?

— Na mostku. — Uśmiechnął się. — Edwardzie, podczas gdy Pocket i ja biedziliśmy się przy twoim oporządzeniu… odkręcaliśmy hełm i tak dalej… nasz gospodarz udał się natychmiast do swojego instrumentarium, jak dziecko stęsknione za zabawkami!

Znalazłem w sobie energię na śmiech.

— No cóż, taki on jest. Holden, wspomniałeś, że nie wybrnęliśmy jeszcze z matni; czy instrumenty pokładowe powiedziały coś istotnego Travellerowi?

Holden skinął głową i przygryzł paznokieć.

— Wygląda na to, że nasz francuski przyjaciel faktycznie zużył nadmierną ilość wody i resztka, która została, nie wystarczy, żebyśmy powrócili na Ziemię. Ale to jeszcze nie najgorsze, Ned.

вернуться

3

Średniowieczne narzędzie tortur. Pudło rozmiarów trumny o ostrych kolcach po wewnętrznej stronie, które powodowały powolne wykrwawienie zamkniętej w środku ofiary.