Выбрать главу

– Poczekaj – zatrzymał ją mag. – Nie potrzebujesz więcej złota?

– Złota? – ożywiła się Vanessa. – Jeszcze się pytasz?!

Kreol uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni klucz francuski. Vanessa od razu go poznała – leżał w schowku na drzwiach toyoty. Tylko przedtem był ze stali.

Zważyła go w ręce. Drogocenne narzędzie ważyło teraz około półtora kilograma, a to znaczyło, że jego wartość po prostu zwalała z nóg.

– Podoba się? – Mag zrobił zjadliwą minę.

– Jeszcze jak!

– To dobrze, bo złota więcej nie będzie.

– Jak to?! – krzyknęła Vanessa. – Dlaczego?

– Pan jest wyczerpany – zapiszczał Hubaksis. – Transmutacja Metali to trudny rytuał.

– Jednym słowem, przemiany chwilowo zostają zawieszone. – Wzruszył ramionami mag.

– Na długo? – Rozczarowana wydęła wargi.

– Zapytaj mnie znowu za jakieś siedem czy osiem dni – burknął Kreol. – No dobrze, możesz iść, nie zatrzymuję cię dłużej.

Vanessa odjechała kawałek od domu i obejrzała się. Kreol cały czas stał na ganku.

Vanessa załatwiła wszystkie sprawy w ciągu sześciu godzin. Wszystkie potrzebne dokumenty udało się podpisać fantastycznie szybko. Zdziwiło ją nawet, jak bardzo wszyscy w agencji chcą się rozstać z tym domem. I cena wydała się jej podejrzanie niska. Nie, nie narzekała, ale mimo wszystko było to nieco osobliwe.

Louise nie stwarzała żadnych problemów. Wyglądała nawet na zadowoloną z tego, że Vanessa wyprowadza się i mieszkanie pozostaje tylko dla niej. Pomogła nawet koleżance spakować rzeczy. Okazało się zresztą, że nie ma ich zbyt wiele: dwie walizki z ubraniami, jedna z książkami i rzeczami osobistymi.

Najwięcej czasu Vanessa spędziła u jubilera. Musiała przez okrągłą godzinę przekonywać sprzedawców, że te dziwne kawałki złota zdobyła całkowicie legalnie. Sama nie wiedziała, jak wyjaśnić nietypową formę i niewiarygodnie wysoką próbę, ale w końcu uwierzono jej. Złota odznaka, sterta jednocentówek oraz klucz francuski zostały zważone, wycenione i kupione. Vanessa wyszła z ulgą i podniesionym czołem. A w jej kieszeni spoczywał czek na fantastyczną kwotę. Do tej pory nigdy nie miała w ręku nawet dziesiątej części takiego bogactwa. Było tam niecałe czterysta tysięcy, ale niewiele brakowało do tej sumy.

Na tle zachodzącego słońca jej nowe miejsce zamieszkania wyglądało naprawdę okropnie i jeszcze bardziej przypominało zamek Draculi. Van zaparkowała i zauważyła mężczyznę leżącego w hamaku na sąsiedniej posesji. Postanowiła wykorzystać okazję i zapoznać się z nowym sąsiadem.

– Dzień dobry, jestem waszą nową sąsiadką! – przywitała się przez płot.

– Bardzo mi m-miło – przyjacielskim tonem odpowiedział sąsiad, podnosząc się z hamaka. – B-będzie pani mieszkać u Andersonów?

– Raczej nie, będę mieszkać w tamtym domu.

– Co?! – krzyknął mężczyzna. – Pani n-nie żartuje, p-prawda? Cz-czyżby kupiła p-pani stary dom K-Katzenjammera?! Do diabła, w k-końcu dobrze w-wy-mówiłem…

– Coś nie tak? – zachmurzyła się Vanessa. – Wydaje mi się, że to przepiękny dom i kupiliśmy go nadspodziewanie tanio…

– O-oczywiście, jestem pewien, że t-tak – zgodził się rozmówca. – A-ale i tak pani przepłaciła, jeśli dała za niego chociaż jednego dolara. W tym domu s-straszy!

Van zaklęła pod nosem w bezsilnej złości. W końcu zrozumiała, co ją niepokoiło cały czas. Przecież wiedziała świetnie, że bezpłatny ser bywa tylko w pułapce na myszy.

– A skąd pan wie? – zapytała sceptycznie. – Niby co, widuje się tam przezroczyste postacie noszące głowy pod pachą?

– N-nie, t-tam n-nigdy n-nikogo nie w-widzia-no – wyjąkał sąsiad, kręcąc głową. – Za to słyszano! M-mówią, że n-na strychu mieszka j-jakiś okropny potwór. Nocami chichocze i j-jęczy!

– A pan go słyszał?

– Słyszałem – przytaknął z powagą. – Gdy byłem jeszcze uczniakiem, założyliśmy się z kolegą, że przenocujemy tam. W domu Katzenjammera już wtedy nikt nie mieszkał. Okropność. A mój ojciec opowiadał, że kiedy sam b-był ch-chłopcem do domu dostał się w-włó-częga i w-wlazł na s-strych!

Mężczyzna zrobił wieloznaczną pauzę.

– I…? – Vanessa uniosła brew.

– Wyskoczył z d-domu jak oparzony – sąsiad zniżył głos. – T-ten ch-chłopak o-osiwiał w ciągu jednej n-nocy, a po t-trzech dniach umarł. N-nikomu n-nie opowiedział, co widział n-na strychu, a-ale to b-było c-coś strasznego! O-od t-tego czasu wejście n-na strych zamurowali, a-ale chichotanie i tak słychać.

Vanessa zagryzła wargi. Teraz było jasne, dlaczego agent podczas oprowadzania z takim uporem nalegał, żeby zostawić strych w spokoju. Twierdził, że zmurszała podłoga może być bardzo niebezpieczna.

Na ganek wyszła chuda kobieta o wąskiej twarzy przypominającej pyszczek myszy. Najwyraźniej paniusia słyszała całą rozmowę od pierwszego do ostatniego słowa, bo od razu rzuciła się na męża:

– Co ty tu straszysz tę biedną dziewczynę, ośle?! Znowu gadasz o tych swoich przywidzeniach?! Proszę pani – zwróciła się do Vanessy – proszę nie słuchać mojego głuptasa. Całkiem oszalał, cały czas tylko opowiada bzdury!

– N-nic p-podobnego! – wybuchnął mężczyzna. – To nie żadne bzdury! S-sam słyszałem. I chichot słyszałem, i jęki!

– O Boże! – klasnęła w ręce kobieta. – Co za głupoty! Słyszałeś, no i co z tego? Sto razy tłumaczyłam ci, głupku, że to po prostu sowy! Sama raz widziałam jak do środka przez okienko wlatywała sowa! Nie wiesz, że duchów nie ma?

– N-nieprawda, są! – upierał się mężczyzna.

– Bzdury! Pani nie wierzy chyba w duchy?

– Sama nie wiem… – zwątpiła Van. Przedtem nie wierzyła, ale ostatnimi czasy była gotowa uwierzyć we wszystko.

– Masz ci los, ona tak samo! To tylko stary, ponury dom, i tyle!

– T-tak, pewnie… To d-dlaczego wszyscy właściciele t-tak sz-szybko się wyprowadzali?

– Też mi zagadka! – fuknęła kobieta. – Właśnie dlatego! I nie tak znowu szybko. Ostatni właściciel zdążył doprowadzić elektryczność i założyć telefon. I nie waż się więcej straszyć sąsiadów takimi opowieściami!

Jeśli pani się boi, proszę przenocować u nas – zaproponowała uprzejmie.

– Nie. Dziękuję. – Vanessa uśmiechnęła się nieszczerze. – Mieszka ze mną mój… sama nie jestem na razie pewna, kim dla mnie jest, ale na pewno nie boi się duchów.

– Jak każdy normalny człowiek! – Kobieta pogardliwie popatrzyła na męża. – Oj, przecież jeszcze się nie przedstawiliśmy! Jestem Margaret, a mój strachliwy mąż to Cyryl.

– Vanessa. Vanessa Lee.

– Bardzo mi przyjemnie. – Margaret fałszywie uśmiechnęła się. – Pomóc pani wnieść rzeczy?

– Nie, dziękuję, sama dam radę. Mam tylko parę walizek.

– Jak pani sobie życzy. – Sąsiadka zagryzła wargi. Jasne było, że nie tyle chce pomóc nowej znajomej, co wetknąć nos w cudze sprawy. Van pomyślała, że należy zabronić Kreolowi czarowania na podwórku – ta paniusia z pewnością nie grzeszy nadmierną dyskrecją. A mąż jąkała też nie wygląda na lepszego.

W agencji dali jej klucze do domu, ale Van całkiem o nich zapomniała i odruchowo nacisnęła dzwonek. Podświadomie oczekiwała, że będzie nietypowy, podobny do wyjącego dzwonka rodziny Addamsów, ale rozległo się zupełnie banalne „ding-dong”. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast.

– Witamy w domu, ma’am! – uroczyście oznajmiła postać stojąca na progu. Vanessa ze strachu zapiszczała i cofnęła się mimowolnie.

To nie był Kreol. Ani nawet nie Hubaksis – do maleńkiego dżinna zdążyła się już przyzwyczaić. Drzwi otworzył dość dziwny osobnik, niepodobny do żadnego z jej nowych znajomych. Niewysoki, miał trochę powyżej metra, z wielką głową całkowicie pozbawioną owłosienia, za to ozdobioną ogromnymi uszami gremlina, różową skórą pooraną głębokimi bruzdami, olbrzymimi jak spodki oczami i pomarszczonymi, bezzębnymi ustami.

– Pani jest panną Vanessą, ma'am? – na wpół pytającym, wpół twierdzącym tonem powiedziało indywiduum. – Sir Kreol kazał, żebym panią przywitał.