– Naprawdę wyleczyłeś mu wzrok? – upewniła się, wciąż jeszcze nie wierząc. – Przecież nosił okulary minus dziewięć!
– Minus dziewięć? – zmarszczył się Kreol. – A co to znowu znaczy? Nawymyślają różnych głupot…
W tym czasie panna Wilson dopiła kawę i bardzo uważnie przyglądała się fusom na dnie filiżanki. Pozostałe panie, w tym także matka Vanessy, wpatrywały się w filiżankę z nie mniejszą uwagą, jakby miały nadzieję coś tam wypatrzyć.
– Aaaach! – krzyknęło medium. – Wstrząsające! Jaki ciekawy los oczekuje pana, Larry!
Kreol, który z trudem skojarzył, że Larry to on, uniósł się ze swego krzesła i także zajrzał do filiżanki. Oczywiście, nie zobaczył tam nic oprócz fusów kawowych.
– Nic nie widzę – burknął, patrząc podejrzliwie na niespodziewaną konkurentkę.
– Oczywiście, że nic pan nie widzi, mój drogi, oczywiście! – zaśmiała się panna Wilson. – Do tego aby widzieć (słowo „widzieć” wymówiła z naciskiem) potrzebny jest Inny Wzrok (te słowa też podkreśliła)! Proszę powiedzieć, pod jakim znakiem zodiaku pan się urodził?
– Jakim znowu znakiem? – zasępił się Kreol. – O co ci chodzi, kobieto?
Agnes Lee i Margaret Foresmith jednocześnie skrzywiły się, słysząc takie grubiaństwo. Maniery zmartwychwstałego maga nadal pozostawiały wiele do życzenia. Edna Anderson nadal siedziała nieporuszona, z otwartymi ustami chłonąc mądrości tej zwariowanej baby.
– Astrologicznym, głuptasie! – zaśmiało się medium. – Zresztą nie, lepiej sama zgadnę. Koziorożec, nieprawdaż? A może Strzelec? Nie, nie, nie! Pan jest Lwem? Oczywiście, urodził się pan pod znakiem Lwa!
– Astrologia?! – fuknął Kreol. – Bzdury! Gwiazdy to płonące kule unoszące się w nieskończonej przestrzeni, wiedziano o tym już w starożytnym Prakwanteszu. Przynajmniej magowie wiedzieli – dodał na wszelki wypadek. – Na ich podstawie nie da się przepowiedzieć losu człowieka, a kto twierdzi inaczej, jest oszustem albo ignorantem!
– Nie może pan wypowiadać się o czymś, na czym się pan nie zna! – obrażona panna Wilson wyprostowała się jak świeca. – Astrologia to najważniejsza z nauk, niech się pan nie waży…
Kreol pochylił się ku przodowi, zmrużył oczy i bacznie wpatrywał się w twarz kobiety.
– Nie ma w tobie ani krztyny magii, kobieto! – warknął oburzony, gdy tylko zakończył oględziny. – Jesteś oszustką albo wariatką, i masz szczęście, jeśli prawdą jest to drugie, bo zaraz…
Vanessa i ojciec popatrzyli na siebie nawzajem, jednocześnie schwycili Kreola pod pachy i pociągnęli do wyjścia. Van zdążyła jeszcze pospiesznie przeprosić zszokowane damy, tłumacząc, że Kreol wypił nieco za dużo. Nie miała pojęcia, co go tak rozzłościło, ale nie chciała, by zamienił nieszczęsną pańcię w żywą pochodnię. A najwyraźniej lubił to robić!
– Astrologia! – kontynuował wzburzony Kreol, nie zwracając uwagi na to, że gdzieś go ciągną. – Przyszłość! Wróżbici! Za moich czasów topiło się takich w wielkim Eufracie!
– I co… oj…! co go naszło? – dziwiła się na głos Vanessa. Pisnęła z bólu – Kreol, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał pijanego, nadepnął jej na nogę.
– Sądzę, że to duma zawodowa – powiedział nieporuszony ojciec. – To przykre, gdy zarzucają ci, że nie znasz się na swojej robocie. A podwójnie przykro, jeśli zarzuty są niezasłużone. Potrójnie – jeśli stawia je ktoś, kto sam na tym się nie zna.
– To akurat rozumiem, ale żeby aż tak… Co mu się stało?! – Vanessa potrząsnęła Kreolem, który już nie szedł, a zwisał, podtrzymywany przez nią i jej ojca. Wydawał przy tym dziwne dźwięki, przypominające mieszaninę chrapania i bulgotania.
– Nie wiem, co się dzieje… – zachmurzył się Mao. – Gdzie macie apteczkę?
– Po co nam apteczka! – zgrzytnęła zębami Van. – Mamy przecież tego… ludowego uzdrowiciela, a żeby go…
– Szewc bez butów chodzi… W takim razie połóżmy go gdzieś, bo zdaje mi się, że już całkiem z nim kiepsko.
Kreol oddychał ciężko i charczał. Oczy wyszły mu na wierzch, nabiegły krwią, żyły na twarzy i rękach zgrubiały i pociemniały.
– Niewolniku!… – wychrypiał. – Gdzie jesteś, niewolniku?
– Hubaksis! – wrzasnęła Vanessa, gdy zorientowała się, kogo woła Kreol. – Gdzie jesteś, krasnoludku?!
Dżinn jak na zamówienie, wyskoczył prosto ze ściany. W pierwszej chwili na jego twarzy malowała się zwykła beztroska oraz niezadowolenie – no co, czego znowu ode mnie chcecie, wiecznie jestem wam do czegoś potrzebny… Jednak potem, gdy zobaczył Kreola, beztroska w mgnieniu oka zmieniła się w przerażenie.
– Panie?! – krzyknął, podlatując bliżej. – Panie, co z tobą?! Co mam zrobić?! Tylko nie umieraj, panie, proszę, nie umieraj! – darł się na całe gardło. – Co zrobię bez ciebie?
– Milcz, niewolniku! – ledwie dosłyszalnie wyszeptał mag, wypluwając zaraz za słowami potoki wymiocin.
– Co z tobą, panie?!
– Czczcz… arna żółcianka! – wyrzucił w końcu Kreol. – Idź… idź…
– Dokąd mam iść, panie?!
– Idiota! – powiedział resztkami sił mag, zanim ostatecznie stracił przytomność.
– Oj, nie, tylko nie to! – przeraził się Hubaksis. – Tylko nie czarna żółcianka!
Rozdział 11
Co znowu za czarna żółcianka? – naciskała na Hubaksisa Vanessa, podczas gdy jej ojciec badał puls na wpół martwego Kreola. Trzeba przyznać, że mag wyglądał bardzo źle – mniej więcej tak, jak po wyjściu z trumny.
– Choroba… – Załamał ręce dżinn. – Bardzo niebezpieczna choroba, bardzo niebezpieczna… Pan już kiedyś na to chorował, więc zapomnieliśmy o niej. A powinniśmy wziąć pod uwagę, że po powtórnych narodzinach pojawi się znowu! Wybacz mi, panie, wybacz!
– Szczegóły! – wysyczała Vanessa. – Co to za choroba? Jak się ją leczy?
– Niebezpieczna! – wyszczerzył się Hubaksis makabrycznie. – Przechodzi się ją tylko raz w życiu, ale niewyleczona na czas jest śmiertelna. Człowiek najpierw żółknie, potem czernieje, a potem umiera. Nie znasz tak powszechnej choroby?
– Nigdy o niej nie słyszałam. – Van machnęła ręką. – U nas nikt na to nie choruje.
– Macie szczęście… – Dżinn pokiwał z zazdrością głową. – Kiedyś wielu ludzi na nią chorowało… Pan ją leczył, przychodziło do niego dużo chorych…
– Mówisz, że już na to chorował?
– No, tak. – Z powagą pokiwał głową dżinn. – Ona, to znaczy choroba, może długo siedzieć w człowieku, zupełnie niezauważalnie – nie widać, że jest chory. A potem wystarczy mocno się zdenerwować, żółć podchodzi do serca, no i… Zazwyczaj tak bywa. Specjalnie na taką okazję pan zawsze miał pod ręką eliksir, gdyby nagle sam…
– I gdzie on jest?! – Vanessa solidnie potrząsnęła maleńkim dżinnem. – Gdzie ten wasz przeklęty eliksir?!
– Nie wzięliśmy go ze sobą! – wrzasnął Hubaksis. – I więcej nie robiliśmy! Po co, jeśli pan już chorował?! Kto mógł wiedzieć, że tak będzie…? No i całkiem zapomnieliśmy, to było tak dawno… U nas wtedy też epidemia się skończyła, przestali chorować… Jak tylko wytępili kłosów… chociaż to nieważne.
– Co robić? – zapytała Van z wymuszonym spokojem.
– Tylko bez paniki! – Mao wstał z kanapy i podszedł do Vanessy i Hubaksisa. – Jeśli lekarstwo przygotowano raz, to można przygotować i po raz drugi. Najważniejsze – znaleźć recepturę.
– Właśnie! – Oczy Vanessy zabłysły. – To niemożliwe, żeby w tej jego głupiej książce nie było receptury!
– W jakiej znowu książce? – nie zrozumiał ojciec.
– No tej magicznej, którą Kreol pisał przez dwa tygodnie… Potem ci opowiem. Hubi, jest tam receptura, czy nie ma?
– Powinna być… – odpowiedział Hubaksis po namyśle. – Trzeba poszukać.
– Mnie interesuje, ile mamy czasu – rzekł Mao. – Wygląda bardzo źle…
– Pan jeszcze nie zaczął żółknąć? – Hubaksis przeleciał przez jego głowę. – Jeszcze nie… Myślę, że trzy, cztery godziny…
– Ile?! – zdenerwowała się Vanessa. – Czemu milczałeś, ośle, chodźmy szybko przejrzeć książkę. Ej, Hubert, jesteś tutaj?
– Tak, ma’am – z namaszczeniem odpowiedział skrzat, wychodząc prosto z powietrza.