– To są Emblematy? – zainteresowała się Vanessa.
– Świetnie – ocenił jej domyślność Kreol. – Tak, to jest trzynaście Emblematów Yog-Sothotha.
– A pozostali? – zapytała Van, z widocznym obrzydzeniem przenosząc wzrok z jednego stworzenia na drugie.
– O, ten podobny do czarnego kozła, to Shub-Niggurath, pułkownik armii Lengu – ochoczo wyjaśnił Kreol. – Tamten, w czarnym płaszczu, to Noszący Żółtą Maskę, Najwyższy Kapłan Świątyni Nocy.
Van przyjrzała się wskazanemu typowi. Noszący Żółtą Maskę rzeczywiście nosił żółtą maskę, podobną do tej, jaką zakładają bramkarze podczas meczu hokeja. Bardzo przypominał w niej ożywionego trupa z filmu „Piątek 13”
– A to kto? – Van pokazała na najbardziej chyba odpychającego potwora. Długo starała się zgadnąć, do czego jest podobny, ale nie udało się jej – był jakąś niewyobrażalną mieszanką, bez choćby jednego znajomego organu. Nawet twarzy nie było widać.
– To Nyarlathotep, jedyny, oprócz Yog-Sothotha, który może swobodnie poruszać się między światami, gdyż jest Posłańcem Przedwiecznych. Nawiasem, to on dostarcza zaproszenia na święto.
– Ee, listonosz? – powiedziała Van z pewnym rozczarowaniem. – Ale brzydactwo…
– Cicho, panie! – zasyczał Hubaksis. – Yog-Sothoth!
Van zamilkła, starając się jak najdokładniej obejrzeć największą szychę na tej imprezce.
Yog-Sothoth był podobny do długiego robaka albo węża. Czarny jak węgiel, pełzł w stronę tronu w grobowej ciszy, pozostawiając śliski ślad na podłodze. Nikt nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, wszyscy jak zaczarowani patrzyli na Strażnika Wrót. Van zrozumiała, że przedwcześnie nazwała go robakiem – z robaka miał tylko odwłok, a tam, gdzie powinna być głowa, w rzeczywistości zaczynał się korpus – bardzo mały w porównaniu z ogonem, ale jednak istniał. Tułów, przy odrobinie dobrej woli, można było nazwać ludzkim, ale miał ten sam czarny kolor co reszta. W miejscu nóg wyrastały mu dwie pary łap modliszki, a zamiast rąk – coś w rodzaju romboidalnych płyt kostnych, jak u niektórych dinozaurów. Z każdej wystawały trzy długie pazury, cicho postukujące podczas ruchu. Głowa nieco tylko przypominała ludzką – były w niej osadzone fasetowe owadzie oczy, brakowało nosa i włosów, a do tego z łysej czaszki sterczało coś w rodzaju mrówczych czułków. Oto jak wyglądał Yog-Sothoth.
Potwór wpełzł na tron i powoli skinął na swe Emblematy. W sali nadal panowała cisza.
– Co teraz będzie? – zaryzykowała szept Van.
– Cicho! – syknął Kreol. – Azatoth!
Ściana za tronem zachwiała się, zafalowała, a potem wychynęła z niej gigantyczna kamienna twarz, przypominająca gipsową maskę. Martwe kamienne oczy spojrzały na obecnych, a następnie otwarły się kamienne usta, z których wydostał się okropny głos, świszczący i wyjący, wyraźnie akcentujący syczące spółgłoski. Każde słowo wymawiał jakby dużą literą. Azatoth, pozbawiony ciała, ale nie życia, wygłaszał przemowę do swych poddanych:
Van nie zrozumiała, czy ostatnia linijka była częścią rytuału, czy Azatoth po prostu się roześmiał, ale nie interesowało jej to zbytnio. Nie tylko tego zdania nie zrozumiała. Pocieszało ją tylko jedno – po wymówieniu ostatniej zgłoski Azatoth znikł, przywracając ścianie poprzedni wygląd. Napięcie w sali powoli opadało.
– On rzeczywiście jest takim wielkoludem, czy po prostu cierpi na manię wielkości? – wyszeptała Vanessa nieprzychylnie. – Nawet jeśli rzeczywiście jest taki, nie zaszkodziłoby mu trochę skromności…
– Eeee, Van, nie słyszałaś jak wrzeszczał na nas Wielki Chan – cichutko zachichotał Hubaksis. – Bywało, że tak dawał, aż chciało się rzygać…
– Zresztą raz ci się przytrafiło coś w tym rodzaju – chłodno podsumował Kreol. – Zatkaj się, niewolniku, nie przeszkadzaj mi!
– A czym jesteś zajęty, panie?
– Myślę! – warknął mag, z pogróżką w głosie wyciągając z torby laskę. – A przy okazji, kobieto, oddaj no mój łańcuch.
Rozdział 4
Gdy Kreol, Vanessa i Hubaksis „zabawiali się” na imprezie w Zamku Kadath, Mao nudził się. Prawdę mówiąc, to, że Agnes po raz kolejny wyjechała gdzieś daleko, cieszyło go – Mao kochał żonę, ale długie przebywanie z nią dopiekło nieszczęsnemu mężowi. I nie tylko jemu. Ale bez córki i jej kawalera (mimowolnie wciąż myślał o Kreolu jako o narzeczonym Van) czuł pustkę.
Oczywiście, dom miał jeszcze trzech mieszkańców. Niestety, Hubert był wspaniałym sługą, jak zresztą prawie każdy skrzat, ale właśnie to sprawiało, że był niemiłosiernie nudnym rozmówcą, zupełnie nienadającym się do towarzystwa. Sir George, którego i wcześniej Mao spotykał bardzo rzadko, okazał się mało rozmownym osobnikiem, najchętniej chowającym się gdzieś w ciemnym kącie. Czy to śmierć tak na niego wpłynęła, czy też był taki od urodzenia, nie wiadomo. Został tylko Butt-Krillach. Wyglądał niezbyt przyjemnie, ale nie można go było nazwać ani nudziarzem, ani milczkiem. Niestety, elwen skwapliwie wykorzystywał nieobecność Vanessy i pojawiał się w domu z rzadka, sprawdzając tylko, czy wszystko jest w porządku. Mao postanowił nie pytać, gdzie się włóczy, ale w gazetach jak dotąd o nim nie pisano, w telewizji też nie było komunikatów ostrzegawczych, tak więc ojciec Van cieszył się względnym spokojem – czteroręki demon potrafił ukryć się przed wścibskim wzrokiem.