Выбрать главу

– Nie-e wiem-em – zaskrzypiał Stwór. Albo zaskrzypiała. Albo zaskrzypiało. Nawet sam Cuvier nie umiałby chyba określić płci tego stworzenia. – Mam-m rozkaz odprowadzić-wadzić was-s.

Kreol w milczeniu zarzucił na ramię torbę z magicznymi narzędziami i krótkim gestem nakazał Stworowi, by ten wypełnił swój obowiązek. Vanessa sprawdziła, czy broń jest na miejscu i ruszyła w ślad za nim.

Potwór toczył się kilka metrów przed nimi. Właśnie tak – toczył się: Stwór miał diabelnie dużo nóg wyrastających w najdziwniejszych miejscach, tak, że z boku wyglądał jak pyza-mutant.

Tego rejonu Vanessa jeszcze nie odwiedzała. Do tej pory w Zamku Kadath widziała tylko główną salę, pokój kąpielowy dla gości i kilka korytarzy. W tej części zamku ściany wykończono szczególnie starannie czarnym onyksem, a podłogę pokrywało coś w rodzaju szklanego parkietu. Vanessa stąpała bardzo ostrożnie, bojąc się poślizgnąć, dopóki nie zauważyła, że „szkło” wcale nie jest śliskie.

Po drodze minęli odpychające miejsce. Było to coś na kształt zoo, tyle że w klatkach siedziały nie tygrysy, a ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku. Wszyscy nadzy. Krzyczeli, płakali, jęczeli, ale Van nie wychwyciła w tych krzykach ani jednego zrozumiałego słowa.

– To niewolnicy? – zapytała z odrobiną zwątpienia. Ludzie w klatkach byli zbyt dobrze utuczeni jak na zwykłych niewolników. Nawet nie to! Wszyscy więźniowie byli tak grubi, jakby przez kilka lat pod rząd odżywiali się tylko w McDonaldzie.

– Kiedyś nimi byli… – obojętnie odpowiedział Kreol, z pełnym obrzydzenia politowaniem spoglądając na klatki. – A teraz to tylko pokarm…

– Co? – Vanessa nie uwierzyła własnym uszom. – Co powiedziałeś?!

– Cóż robić? – Kreol wzruszył ramionami. – Władcy Lengu nie jedzą nic, oprócz mięsa. Smakuje im ludzina… Zanim Marduk Potężny Topór zapieczętował ich wymiar, zdobywali ofiary w innych światach, a teraz muszą hodować ludzi jak bydło… A propos, jeśli cię to interesuje – nie ma sensu próbować ich uwalniać.

– Dlaczego? – Van aż się zagotowała.

– Spożywczy niewolnicy nie potrafią nawet mówić. To po prostu zwierzęta w ludzkiej postaci… – westchnął Kreol.

Dziewczyna nie odważyła się dłużej kłócić, chociaż mogłaby przytoczyć wiele argumentów przeciw. Ale jej nienawiść do miejscowych Władców wzrosła wielokrotnie.

Biesiada, na którą tak uprzejmie ich zaproszono, wyglądała niezbyt pociągająco. Szczególnie odpychające było jedzenie na stole demonów. Na szczęście Kreola i Vanessę posadzono przy innym stole – dla gości. Był nieco mniejszy, ale prawie jedna trzecia ucztujących była bez wątpienia ludźmi. Oczywiście, było też mnóstwo innych stworzeń, ale nie wyglądały tak wstrętnie, jak te, które mlaskały przy głównym stole.

Odpowiedzialni za rozsadzanie gości, najwyraźniej kierowali się zasadą „pierwszy-drugi”. Tyle, że tutaj była to zasada „mężczyzna – kobieta”. Tak więc po lewej stronie Kreola siedziała, jak poprzednio, Van, a z prawej – olśniewająco piękna dama, przypominająca tolkienowskie elfy. W każdym razie uszy miała nieco spiczaste. Vanessa miała mniej szczęścia – obok niej posadzono białoskórego pigmeja z nienaturalnie ogromną głową i krótką sierścią pokrywającą całe ciało. Kreol cicho szepnął jej do ucha, że jest to lemur. Obrażona Vanessa milczała, sądząc, że z niej kpi. Regularnie oglądała „Animal Planet” i dobrze wiedziała, czym są lemury i jak wyglądają.

Jednak sąsiedzi nie interesowali jej zbytnio. Od samego początku uwagę Van przykuła para siedząca naprzeciwko niej i Kreola. Najwyraźniej, gdy przyszła ich kolej kobiety skończyły się i zrobiono dla nich wyjątek. Zresztą niezbyt ich to cieszyło.

Z lewej strony siedział archanioł. Od aniołów różnił się tylko wzrostem i muskulaturą – skrzydlaty olbrzym miał prawie trzy metry wzrostu. Jego włosy przypominały płynne złoto, miał błękitne oczy i surową twarz ascety. Archanioł był odziany w białą chlamidę, przypominającą połączenie rzymskiej togi z japońskim kimonem, a u pasa wisiał mu miecz kojarzący się z zastygłym płomieniem. Gdyby takie indywiduum pojawiło się na Ziemi, chrześcijaństwo momentalnie umocniłoby swą pozycję.

Jego sąsiad też mógłby ją umocnić, choć zupełnie innym sposobem. Obok zasiadał najprawdziwszy diabeł. Wzrostem prawie nie ustępował aniołowi, ale o ile tamten był ucieleśnieniem piękna, o tyle ten był ucieleśnieniem brzydoty. Mógł się pochwalić kozimi rogami, kopytami i ogonem, świńskim ryjem, gęstą sierścią i czerwonymi oczami. Diabeł wystroił się w fioletową opończę z krwistoczerwonymi obszyciami, a jego głowę opasywała stalowa obręcz z sześcioramienną gwiazdą dokładnie na środku czoła. Do pasa też miał przymocowaną broń, ale nie był to miecz, lecz trójząb. Co prawda bardzo króciutki, bardziej przypominający ogromny widelec. Najprawdopodobniej nie był to prawdziwy oręż, a po prostu symbol władzy. Przecież i królewskie berło wywodzi się od zwykłej pałki.

W spojrzeniach, którymi ta dwójka obrzucała się nawzajem były wszelkie uczucia, oprócz sympatii. Ale na siedzącą naprzeciwko nich Vanessę patrzyli z widocznym zainteresowaniem. I jeden, i drugi – nie można powiedzieć, że nie pochlebiało to Vanessie.

Od razu zauważyła też różnice między daniami stojącymi na stołach gości i gospodarzy. Na talerzach demonów Lengu nie było niczego oprócz mięsa. Smażone, gotowane, duszone, surowe, ale tylko mięso, bez żadnych dodatków. Van nie chciała nawet myśleć, że jakaś część dań przygotowana była z przedstawicieli ludzkiego rodu. Na szczęście gościom, wprost przeciwnie, nie podano ani odrobiny mięsa. Na poczęstunek składały się: słodkawa kasza, ryżowe placki i jakaś zielenina podobna do szparagów. Ogólnie – spartańskie jedzenie. Niektórzy goście nie byli z tego zbyt zadowoleni, ale nie Vanessa! A gdy patrzyła jak żrą te zębate potwory, traciła ochotę nawet na kaszę. Na apetyt Kreola nie wpłynęło to ani trochę, pałaszował wszystko, aż mu się uszy trzęsły. Napatrzył się już w życiu na różne okropieństwa.

– Bardzo ciekawe… – Szturchnął ją łokciem. – Zwróć uwagę, uczennico, przy naszym stole siedzą przedstawiciele wszystkich sąsiadujących z Lengiem wymiarów, oprócz Ziemi. Rozumiesz, co to znaczy?

– Nie bardzo.

– To znaczy, że zostałem ambasadorem. – Mag w zamyśleniu podrapał się w podbródek. – Nigdy bym nie pomyślał…

– Ty? Ambasadorem?!

– I ty też – ucieszył ją Kreol. – Jesteśmy teraz ambasadorami Ziemi w starym dobrym Lengu. Cieszysz się? Nie przeżywaj tak, nie doda ci to żadnych nowych obowiązków… Zwykła formalność.

Vanessa zamilkła z głupią miną. Przede wszystkim nurtowało ją pytanie, skąd Kreol wie, że nie ma tu przedstawicieli Ziemi. Przy stole siedziało niemało ludzi i jej zdaniem niczym nie różnili się od siebie. Ale zapytała o coś zupełnie innego.

– Czy świat dżinnów sąsiaduje z Lengiem?

Kreol w milczeniu pokiwał głową, cały czas racząc się kaszą.

– W takim razie gdzie są dżinny?

Mag bezceremonialnie wskazał palcem czarnoskórego mężczyznę siedzącego w drugim końcu stołu i Vanessa zaczęła mu się przyglądać. Zupełnie zwyczajny facet – wysoki, barczysty, z wygoloną głową, na której pozostawiono pośrodku czub jak u Irokeza. Przyjrzawszy się uważnie, dostrzegła, że ma sześć palców, ale była to jedyna różnica. Gdyby nie czub, wyglądałby zupełnie normalnie na ulicach San Francisco. Z czubem zresztą też…

– Ani trochę nie jest podobny do Hubaksisa – powiedziała z powątpiewaniem.

– A jakże… – wymlaskał Kreol z pełnymi ustami. – Dżinny to rasa niestabilna genetycznie. Są bardzo różni. Ciągłe mutacje plemników, i inne takie…

– Oho! – uniosła brwi Van. – Skąd znamy takie mądre słowa?

– Przeczytałem twój podręcznik do biologii. Dobra książka, przydatna… Szkoda, że za moich czasów nie było takich, mógłbym wtedy uniknąć tamtego błędu… – powiedział w zadumie Kreol, najwyraźniej wspominając coś nieprzyjemnego. – Będziesz to jeść?