Выбрать главу

– Niech tak będzie, uczennico. Właź.

– Gdzie? – Vanessa lekko uniosła brwi.

– A ty co, zamierzasz iść na piechotę? – obruszył się Kreol. – Właź mi na plecy.

– Panie, a może się pościgamy? – Maleńki dżinn wyszczerzył się psotnie.

– Nie rozumiem… – zdziwiła się Van. – Chcesz tam lecieć?!

– A ciebie to dziwi? – odpowiedział Kreol pytaniem na pytanie.

– Nie wiedziałam, że latać też umiesz!

– Dużo rzeczy umiem… – Mag machnął lekceważąco ręką, najwyraźniej nie przywiązując do tego wagi. – To co, lecisz czy zostajesz?

Vanessa niezgrabnie spróbowała wdrapać mu się na grzbiet, ale nie udało jej się. Ostatni raz siedziała u kogoś na plecach w wieku ośmiu lat, gdy dziadek nosił ją barana.

– A na miotle nie latasz? – spróbowała zaproponować inny wariant podróży.

– Na miotle? A co ma do rzeczy miotła?

– No, myślałam, że czarnoksiężnicy latają na miotłach…

– Jestem magiem! – Kreol wściekle zgrzytnął zębami. – I dlaczego akurat na miotłach? To głupie… A dlaczego nie w fotelu? Pamiętam, zrobiłem kiedyś imperatorowi latające krzesło…

– A jego synowi drewnianego konia! – przypomniał sobie Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ten głuptas wleciał na iglicę pałacowej wieży i nie mógł zejść na dół? Imperator groził, że cię zabije!

– Pamiętam, pamiętam… Nie, w zasadzie mogę zmusić do latania dowolny przedmiot, ale dlaczego akurat miotłę? – Pytanie o miotłę nie wiadomo dlaczego dotknęło Kreola do żywego. – Po pierwsze, to niewygodne. Kobieta może jakoś się usadowi, ale mężczyzna…

– Po półgodzinie zamieni się w eunucha – ochoczo podtrzymał ciekawy temat Hubaksis.

– Tobie to nie grozi – uśmiechnął się Kreol złośliwie. – Poza tym jest jeszcze prawo stosunku mas…

– A co to takiego? – nachmurzyła się Van.

– No cóż, brzmi prosto. Zaczarowane ciało może podnieść ładunek nie większy, niż czternaście i osiem dziesiątych jego własnej masy. Nie, jakoś inaczej, ale sens jest taki – w zamyśleniu przyznał Kreol. – To znaczy, że miotła może podnieść… eee… w waszych jednostkach miary… ze czterdzieści kilogramów. W najlepszym wypadku czterdzieści pięć.

– I wyglądałoby to śmiesznie – dodał Hubaksis. – Wyobraź sobie pana latającego na miotle!

– To też argument – zgodził się Kreol. – Nie, obejdziemy się bez miotły.

– A dywan? – Vanessa nie poddawała się.

– Jaki znowu dywan? – burknął mag niecierpliwie.

– Latający. A może nie istnieją?

– Prawda, panie – zgodził się Hubaksis – co z dywanami? W domu na nich czasami latałem.

– No i co z tego?

– Przecież ważą niewiele! Co z prawem stosunku mas?

– Do zaczarowania dywanu stosuje się inną metodę – Pole Lewitacyjne. Latające dywany, latające sandały, latające deski – jedna i ta sama metoda. Jeśli na artefakcie siedzi się ze zwieszonymi nogami – Pocisk Lewitacyjny, wtedy działa prawo stosunku mas. A jeśli lata się stojąc lub siedząc – Pole Lewitacyjne, wtedy prawo mas nie działa. Ale z miotłą ten numer nie przejdzie – jest za wąska, nie da się na niej w ten sposób utrzymać. I nie usiądziesz normalnie – nogi zawsze będą zwisać.

– Na czym polega różnica? – zainteresowała się Van.

– Różnica polega na tym, że w przypadku Pola Lewitacyjnego jeździec powinien znajdować się nad artefaktem. Rozumiesz? Zaczarowana jest ograniczona przestrzeń – tylko z jednej strony. A w przypadku, powiedzmy, tejże miotły, w żaden sposób nie dasz rady znaleźć się z jednej strony. Rozumiesz? Według mnie wszystko jest proste… Oczywiście, jest jeszcze Pocisk A, z jego pomocą można latać na czymkolwiek, ale wykorzystywać go do latających artefaktów to wyrzucanie many w błoto. Dość o tym! Jeśli chcesz, w domu zrobię ci latający fotel i lataj sobie na nim. A ja najbardziej lubię latać samodzielnie – prościej i oszczędniej. To co, wsiadasz czy nie?! – nieoczekiwanie podniósł głos.

Vanessa, zajęta rozmyślaniami o zaimprowizowanym wykładzie na temat latających przedmiotów, prychnięciem wyraziła oburzenie i ponownie zaczęła wdrapywać się na plecy Kreola. Przykucnął, by było jej wygodniej i tym razem próba zakończyła się sukcesem.

Mag wyprostował się powoli, przytrzymując Vanessę pod kolanami i energicznie wskoczył na balustradę. Van natychmiast zakręciło się w głowie i mocniej złapała Kreola za szyję.

– Nie duś mnie! – groźnie zażądał Kreol przytłumionym głosem, a w następnej sekundzie wzbili się w powietrze.

Wyglądało to tak, jakby zwyczajnie podskoczył, ale, zamiast opaść z powrotem, cały czas unosił się do góry. Wystraszona Vanessa pisnęła. Zdarzyło jej się latać kilka razy policyjnym helikopterem, ale co innego helikopter, a co innego sumeryjski mag. Zresztą nieważne, że sumeryjski, w tym przypadku narodowość nie odgrywała żadnej roli.

Kreol od razu rozwinął całkiem przyzwoitą szybkość. Nie mniej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Vanessa przestała nawet panicznie piszczeć, zdziwiona tak nieoczekiwanymi umiejętnościami maga. Ze wszystkich sił przytulała się do niego, rozpaczliwie wczepiając się weń rękami i nogami. Kreol tylko jęczał z wysiłku. Nie, z jednej strony było mu przyjemnie. Co by nie mówić, Vanessa była młodą, miłą dziewczyną, a nie jakimś śliskim robakiem, i tak bliski kontakt z nią nie mógł być nieprzyjemny. Z drugiej strony… bardzo boleśnie wpiła mu się w szyję. Do tego paznokciami! Hubaksis wzdychał ze współczuciem, bez specjalnego trudu trzymając się obok. Kto jak kto, ale on wiedział, jak mocno potrafi dusić Vanessa.

Z boku ten lot wyglądał nader zabawnie. Przypominali Karlssona z Dachu i jego małego przyjaciela. Kto w dzieciństwie widział ilustracje w książce Astrid Lindgren, łatwo może to sobie wyobrazić. Co prawda, Karlsson zazwyczaj nie taszczył na piersi przenośnej składnicy złomu.

Kreol, oczywiście, nie porzucił magicznych narzędzi. Powiesił na szyi swoją „świętą” torbę i starannie przymocował na brzuchu, żeby nie przeszkadzała. Vanessie przyszło do głowy, że jeśli, odpukać, trzeba będzie zrzucić balast, Kreol pobędzie się raczej jej niż drogocennej torby.

Po kilku minutach lecącego maga prześcignęły dwa Ptaki Lengu. Uważnie obejrzały dziwną parę, wymieniając między sobą zaskoczone spojrzenia. Najwyraźniej, jak dotąd, na niebie Lengu nie miały konkurencji.

– Krrrrrrrrrrrrrrrrrr! – odezwał się pierwszy (a może pierwsza?).

– Arrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa! – zgodził się drugi.

– Uhm-mm – przywitał się Kreol.

– O Boże…! – dołączyła Vanessa.

– Ja nie jestem z nimi! – zastrzegł na wszelki wypadek Hubaksis.

Z tej wysokości dobrze było widać, co się dzieje na dole. Zresztą niczego ciekawego tam nie było. Goła, spalona na popiół pustynia. Śnieg, popiół i ludzkie kości, nic więcej. Jeden z pobliskich wulkanów dymił jak przypalony befsztyk, pozostałe zaś nie przejawiały żadnej aktywności. Poza tym w dole powoli przemieszczały się gęsiego dziwne stworzenia, nieco przypominające ludzi. Około czterdziestu osób. Po bokach jechało czterech Mizernych Jeźdźców Nocy, którzy od czasu do czasu poganiali uderzeniami leniwych niewolników. Być może prowadzili ich z jednego miejsca pracy w inne. A być może po prostu do kuchni.

Do pieczary Mey’Knoni Kreol dotarł po kilkunastu minutach. Niezgrabnie wylądował na niewielkim skrawku ziemi przed otworem w stoku góry i strząsnął z siebie Vanessę. Dziewczyna tak krzepko wczepiła się w niego i tak mocno zamknęła oczy, że nawet nie zauważyła końca lotu. Mag z niezadowoleniem spojrzał na nią spod oka i po cichu wymamrotał zaklęcie Uzdrowienia, rozcierając przy tym siniaki na gardle. Skóra natychmiast zaczęła odzyskiwać swój naturalny kolor.

– Co, Van, nie jesteś przyzwyczajona do latania? – zainteresował się Hubaksis troskliwie, gdy w końcu zdecydowała się otworzyć oczy. – Zobacz, a ja robię to codziennie!

– Masz skrzydła zamiast nóg, to i latasz… – burknęła Vanessa, podnosząc się z trudem.

– Światło! – zwięźle rozkazał Kreol, podając jej rękę.

Pieczara ani trochę nie przypomniała czyjegoś miejsca zamieszkania. Nawet mieszkania staruszki-czarodziejki. Bez względu na to kim była, musiała przecież coś jeść i gdzieś spać. A wewnątrz był tylko kurz i pustka. Zdawało się, że nie było tu nikogo od kilku wieków.