Выбрать главу

– A ten drugi…? – Vanessa nie zwracając uwagi na pochlebstwo, z troską popatrzyła na dom stojący z drugiej strony. Jeszcze ani razu nie widziała jego mieszkańca i właściwie nie była nawet pewna, czy ktoś tam mieszka.

– Pan Rex? – upewnił się urisk z pogardą. – Nawet jeśli widział wszystko od początku do końca, zupełnie bym się tym nie przejmował.

– A to czemu?

– Bo widzi pani… Pan Rex jest z tych, czyim słowom nikt nie uwierzy. On… niezupełnie adekwatnie przyjmuje rzeczywistość, jeśli mogę się tak wyrazić.

– Wariat?

– Nie, ma’am, niezupełnie.

– Narkoman?

– No właśnie. – Hubert pokiwał głową z ubolewaniem. – Trafiła pani w dziesiątkę, ma’am. Już od kilku lat żyje w świecie własnych fantazji i, jak sądzę, całkiem go to zadowala.

Vanessa zachmurzyła się. Od dawna nienawidziła narkotyków, tych, którzy je biorą i tych, którzy sprzedają. Zaczęło się to jeszcze na balu na zakończenie szkoły, gdy jej ówczesny chłopak pojawił się na haju. Już wcześniej podejrzewała, że się kłuje, ale tego wieczoru podejrzenia zamieniły się w pewność. Oczywiście, rozstała się z nim. Trzy lata temu Van przypadkiem dowiedziała się, że umarł z przedawkowania.

– Co to, to nie…! – wymamrotała z oburzeniem. – Nie zamierzam mieszkać w sąsiedztwie narkomana…

Kreol wciąż jeszcze siedział przy stole w towarzystwie Mao, Butt-Krillacha i Hubaksisa. Mao był nieco obrażony, że wzgardzono jego pomocą i, jak się okazało, nawet przez myśl mu nie przeszło, aby iść spać. Nie tylko obserwował całą walkę, ale nawet nagrał ją kamerą. W tej chwili Kreol z zachwytem obserwował na ekranie samego siebie fechtującego się z yirem energetycznymi mieczami.

– Dobry jestem… – uśmiechnął się półgębkiem, niezmiernie z siebie zadowolony. – Bardzo dobry… Najpiękniejsza zrobiła dobry wybór…

– Nawiasem, Kreolu, co zamierzasz zrobić z naszym więźniem? – zainteresował się Mao.

– Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Kreol z roztargnieniem popatrzył na pierścionek. – Pewnie zwiążę tego yira… Zrobię, na przykład, pierścień strzelający piorunami.

– Tak, zgromadził dużo energii – zgodził się Hubaksis z pełnymi ustami. – Dobra będzie z niego broń, potężna…

– Nikt cię nie pytał o zdanie – fuknął Kreol. – Mao, pokażesz mi jeszcze raz, jak się to otwiera?

Mao wziął od niego puszkę pepsi-coli, pociągnął za kółko. Kreol pociągnął łyk i pokiwał głową z szacunkiem.

– Sprytnie pomyślane. Do takiej puszki można wlać co dusza zapragnie, i będzie tam schowane nawet na wieczność…

– Tak, wiemy… – Mao uśmiechnął się lekko.

– Pe… psi… Psi? A, pepsi – przeczytał Kreol. – Nie znam takiego słowa… Co ono znaczy?

– Myślę, że nic – wzruszył ramionami Mao. – Po prostu nazwa napoju.

– Bardzo smacznego napoju – zabulgotał Hubaksis.

Kreol popatrzył w dół i z niemałą irytacją odkrył, że gdy on zachwycał się puszką, bezczelny do granic dżinn wsunął głowę przez aluminiowe denko i teraz łapczywie wysysa jego, Kreola, lemoniadę.

– Ach, ty draniu! – warknął oburzony mag, łapiąc Hubaksisa za skrzydła.

– Puść, panie, to boli! – zawył Hubaksis.

– Wiem! – wysapał Kreol, targając łobuza za lewe skrzydło. Oczywiście uważał przy tym, by go nie wyrwać – nie był mu potrzebny dżinn kaleka.

W samym środku egzekucji do jadalni weszła Vanessa w towarzystwie wiernego Huberta. Miała mokre włosy.

– Znowu pada deszcz – oznajmiła, nie patrząc na nikogo. – Wiesz, tato, okazało się, że nasz sąsiad jest narkomanem… – westchnęła ciężko, siadając obok Kreola.

– Mąż pani Foresmith? – zdziwił się Mao. – Cyryl? A może jej syn?

– To oni mają syna? – zdziwiła się z kolei Vanessa.

– Słyszałem, że jest teraz w college’u. – Ojciec zaprezentował zadziwiającą orientację. – Od tej jesieni. Zdaje się, że ma na imię Jerry… a może Gary… Nie pamiętam dokładnie.

– Nieważne – zmarszczyła się Van. – To nie on, tylko drugi sąsiad…

– A ja myślałem, że w tamtym domu nikt nie mieszka.

– Też tak myślałam… Kreolu, czy za twoich czasów byli narkomani?

– Kto? – zapytał mag nieuważnie. Wciąż jeszcze męczył swoją jednooką maskotkę.

– Byli, byli! – pisnął torturowany. – No ci tam, pamiętasz, panie…?

– Nie pamiętam.

– Ci, co palili haszysz! – Dżinna zirytował brak domyślności Kreola. – Albo trawkę faraona…!

– Aaaa! Tacy byli zawsze, nawet na Atlantydzie… – Mag wreszcie skojarzył.

– I co z nimi robiliście? – zapytała przygnębiona Van.

– A co z nimi można zrobić? – Wzruszył ramionami. – Głupich nigdzie nie brakuje… Przecież to bardzo szkodliwe – szybko się przyzwyczajasz, a potem chorujesz. Co najwyżej można zgłosić się do maga…

– Chwileczkę! – Vanessa natychmiast się ożywiła. – Chcesz powiedzieć, że umiesz leczyć uzależnienie od narkotyków?!

– To proste – oznajmił Kreol z zadowoleniem. – Krótkie zaklęcie, szczypta proszku i będzie jak nowo narodzony.

Vanessa przez chwilę patrzyła na niego, a potem przeraźliwie zapiszczała, dusząc go w objęciach. Kreol z niezadowoleniem pomyślał, że zaczyna jej to wchodzić w krew.

– TEGO – oznajmiła Van zdecydowanie – nauczysz mnie w pierwszej kolejności!

– Jak chcesz. – Mag nie sprzeczał się. – Ale najpierw i tak musisz przerobić podstawy magii. W tej chwili nie jesteś w stanie opanować nawet zaklęcia Światła.

– Nie poganiam cię – zapewniła Vanessa pospiesznie. – Jak będzie można. Ale może w takim razie ty sam wyleczysz naszego sąsiada?

– A dlaczego miałbym to zrobić?

– Bo w przeciwnym przypadku pani Lee bardzo się rozgniewa – cicho mruknął spod stołu Butt-Krillach.

Kreol zasępił się. Musiał przyznać, że jest to istotny powód…

Vanessa zadzwoniła do drzwi. Chwilę poczekała i zadzwoniła jeszcze raz. W środku panowała cisza, doszła więc do wniosku, że dzwonek może być popsuty i zaczęła stukać. Odpowiedzi nadał nie było.

– Nikogo nie ma w domu – wyraził przypuszczenie malutki dżinn. W gości do sąsiada wybrali się we trójkę: Kreol, Vanessa i Hubaksis.

Van nadal stukała – teraz nogą. Jednak w domu nie było słychać nawet lekkiego szmeru.

– Sprawdź, niewolniku – zwięźle rozkazał Kreol. Hubaksis, wbrew swym zwyczajom, ani jęknął, bez narzekania przeniknął przez drzwi. Kreol zamknął oczy, najwidoczniej przełączając się na wzrok swojego ducha-doradcy.

– Tak… tak… Skręć w lewo… Sprawdź w tym pokoju… Fuj, co za ohyda… Zajrzyj za róg… aha, tutaj jest, gołąbeczek! Wracaj!

– On cię słyszy? – upewniła się Vanessa.

– A jakże by inaczej…

Hubaksis wynurzył się z wizytówki na drzwiach i z oddaniem wpatrywał się w swego pana. Gdyby miał ogon, zacząłby nim merdać.

– Van, tam jest okropnie – podzielił się wrażeniami. – Do pana nic nie dociera, leży jak martwy…

– Coś ty powiedział, zarazo?! – rozzłościł się Kreol, natychmiast wyciągając laskę.

– Panie, ja nie o tobie, ja o panu tego domu! – Hubaksis oburzyło niesprawiedliwe oskarżenie.

– W takim razie dobrze, nie będę bić. – Kreol schował swoją ulubioną broń, cały czas jednak patrząc podejrzliwie na dżinna. – Czyli nie zamierza nam otworzyć…

Mag przykrył dłonią dziurkę od klucza, kilka sekund poruszał ustami i… voila! Zamek zgrzytnął, drzwi stanęły otworem.

– Do tego jeszcze jesteś włamywaczem… – Van z naganą pokiwała głową, przechodząc przez próg. Zresztą, gdy tylko weszła do środka, natychmiast zapomniała o umiejętnościach Kreola czyniących zeń potencjalnego przestępcę.

W środku było okropnie brudno. Nie po prostu nabałaganione – dom sprawiał wrażenie, jakby nikt tutaj nie sprzątał od pięćdziesięciu lat. Nawet w siedzibie Katzenjammera, gdy weszli tam po raz pierwszy, było czyściej. Co prawda, mieszkał tam pracowity Hubert, a tutaj, jeśli nawet kiedykolwiek mieszkał jakiś skrzat, to z pewnością dawno już uciekł.