Выбрать главу

– Dlaczego, w takim razie, nie zrobił tego do tej pory? – Najpiękniejsza uniosła brwi.

– Z tego samego powodu, co i ja. – Kreol wzruszył ramionami. – Jesteśmy z Troyem zaciekłymi wrogami. Nic nie zyska na mojej śmierci…

– Oprócz tytułu Pierwszego.

– To prawda – zasępił się mag. – To prawda, że chce tego… ale to nieważne. Najważniejsze, że obaj chcemy zabić wroga OSOBIŚCIE. Przyjdzie czas, gdy spotkamy się w pojedynku twarzą w twarz i wtedy go zabiję…

– W takim razie, po co to wszystko? – Najpiękniejsza wskazała na trupy.

– Wywiad. Obwąchujemy się nawzajem, szukamy słabych miejsc… Wiedza o przeciwniku to połowa zwycięstwa. Do tego każdy potwór, którego wysyłam przeciwko Troyowi, nieco go osłabia…

– Więc to tak? A te, które on wysyła… osłabiają ciebie, mój przyjacielu?

– Mnie?! – Kreol zaśmiał się. – Ależ skąd! To co mnie nie zabija, tylko mnie wzmacnia, Najpiękniejsza! W końcu jestem magiem!

Dama uśmiechnęła się ironicznie. Przez kilka sekund Kreol patrzył na jej uśmiech, nic nie rozumiejąc, a potem dotarł do niego kompletny brak logiki w tym wywodzie.

– Na łono Tiamat… – wymamrotał, rozzłoszczony. – Zresztą, nieważne. Wolę walczyć z godnym przeciwnikiem. O Najpiękniejsza, jesteśmy z Troyem wrogami od tylu lat… Na Marduka, gdy opuszczę Sumer, będzie mi brakowało tej wojny! Nigdy bym nie pomyślał…

– Tak więc powziąłeś decyzję, mój przyjacielu? – niecierpliwie przerwała mu dama. – Będziesz budował grobowiec?

– Trzeba będzie… – Kreol znowu się zachmurzył. – Ale nie rozumiem, do czego jestem ci w ogóle potrzebny? Czyżby bogom brakowało wojowników? Czemu ówże Marduk się nie nadaje?

– Sam dopiero co odpowiedziałeś na to pytanie. – Twarz Najpiękniejszej pokrył cień. – Mamy te same problemy, co magowie – na cudzym terytorium jesteśmy niewiele warci… Nawet gorzej. W Lengu byłabym słabsza od zwykłej śmiertelniczki, a Yog-Sothoth utraci siłę w Dziewięciu Niebiosach. Dlatego właśnie bogowie wykorzystują zwykłych śmiertelników, takich jak ty, mój przyjacielu. Demony Lengu zwróciły się do znanego ci skądinąd Azatotha, a Dziewięć Niebios z kolei oddało swój los w ręce Marduka Potężnego Topora. I jeden, i drugi spełnili swe zadania, ale potem sami zamienili się w bogów i, paradoksalnie, stali się nieprzydatni. Dlatego teraz potrzebuję ciebie. Zgadzasz się?

Widać było, że Kreol jest zadowolony. W końcu uzyskał odpowiedź na najtrudniejsze pytanie – dlaczego? Dlaczego bogowie nie rozwiązują sami swoich problemów, tylko ciągle proszą o pomoc śmiertelników? Oczywiście, świetnie znał odpowiedź, ale bardzo ważne było dla niego, aby usłyszeć potwierdzenie z ust bogini.

– Zgadzam się, Najpiękniejsza. – Wykrzywił twarz w dziwnym grymasie.

– To dobrze. Oto, co ci powiem w takim razie: musisz zachować wszystko w najgłębszej tajemnicy. Niewolnikom, którzy będą budować schron, utnij języki, a po zakończeniu budowy zabij ich. Najlepiej wykorzystać cudzoziemców, którzy nie mają w Sumerze ani rodziny, ani przyjaciół. Nie wciągaj do tego demonów i dżinnów – nie ma gwarancji, że zachowają tajemnicę. W ogóle, podczas budowy nie korzystaj z magii – mogą cię wyczuć wrogowie. Sam nie zbliżaj się do tamtego miejsca, aż do ostatniej chwili – niech żadna żywa istota nie wie, że się tym zajmujesz. Otul grobowiec zaklęciem Największego Ukrycia – wiem, że przyjdzie za nie drogo zapłacić, ale daje najlepszą gwarancję bezpieczeństwa.

– Myślę, że zbuduję go…

– Nie mów nawet mnie! – przerwała mu Najpiękniejsza gwałtownie. – W ogóle nie wymawiaj tej nazwy głośno! Nie bierz ze sobą zbyt wielu rzeczy. Tylko to, bez czego nie możesz się obejść. A gdy obudzisz się… myślę, że nie da się obliczyć daty twego przebudzenia zbyt dokładnie, dlatego na wszelki wypadek wyznacz nieco dłuższy okres – żeby ostatecznie rozwiązać umowę z Lengiem. Za pierwszą połowę naszego planu w całości odpowiadasz ty. Nie będę cię szukać – sam mnie znajdziesz, gdy zbudujesz kocebu. I koniecznie, po przebudzeniu, zrób wywiad w Lengu – jak wiesz, mnie jest tam wstęp wzbroniony!

– Myślę, że poczekam na rozpoczęcie święta, tego obchodzonego co trzy lata – powiedział Kreol. – Postaram się obudzić na miesiąc – półtora przed kolejnym terminem. Będę mógł wtedy się tam dostać, nie budząc podejrzeń.

Rozdział 2

Po przybyciu do wielkiej doliny Inkwanok Vanessa natychmiast pożałowała, że tak bez zastanowienia uparła się towarzyszyć Kreolowi. Ale było już za późno, żeby się wycofać – nawet gdyby mag mógł wysłać ją samą do domu, w co Vanessa szczerze wątpiła, bez wątpienia straciłaby dużo w jego oczach. A tego, nie wiadomo dlaczego, strasznie nie chciała, więc grała bohaterkę, chociaż kolana zdradziecko uginały się pod nią. Otaczający ich krajobraz u każdego wywołałby takie same odczucia.

Przybyszom ukazało się niebo Lengu: martwo czarne, bez gwiazd, od czasu do czasu przecinały je tylko jakieś szkarłatne błyski. Nie wiadomo skąd, Van od razu zrozumiała, że to wcale nie jest noc – tutaj niebo zawsze tak wygląda. Nie było ani śladu Słońca. Był za to księżyc – i to niejeden, a dwa. Duże, krwawoczerwone i dziwnie symetrycznie rozmieszczone na nieboskłonie, wyglądały jak złe oczy spoglądające z wysoka na martwą, pustą przestrzeń.

Oprócz księżyców, bladego światła dostarczało także mnóstwo głucho pomrukujących wulkanów, zajmujących całą widoczną aż po horyzont przestrzeń. Van od razu naliczyła siedem, a za nimi widać było następne i następne – nie było im końca. Nie wykazywały najmniejszej ochoty do erupcji, ale wygasnąć też najwyraźniej nie miały zamiaru – tliły się jak węgle w ognisku. Van spróbowała wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby wszystkie jednocześnie zaczęły pluć ogniem i zrobiło jej się trochę niedobrze.

Ziemię pokrywała gęsta warstwa śniegu zmieszanego z popiołem. Ta niezwykła mieszanina wyglądała fatalnie, a w dotyku była równie nieprzyjemna. Najwyraźniej początkowo w Lengu było zimniej niż na Antarktydzie, ale nie było to odczuwalne z powodu wulkanów. W efekcie temperatura przywodziła na myśl wczesną wiosnę lub późną jesień. Raczej jesień – ukoronowaniem wszystkich uroków Lengu był padający co chwilę drobny deszczyk. Ogólnie atmosfera panowała tam obrzydliwa – wpędziłaby w trwałą depresję każdego, kto pomieszkałby w tym świecie dłużej. Sprzyjały temu szczególnie ludzkie kości, które w ogromnych ilościach walały się pod nogami. Gdzieniegdzie całkiem zakrywały tak zwany popiołośnieg czy też śniegopopiół.

– I oni jeszcze organizują święto? – Vanessa z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. – Z jakiej racji, pytam?

– Uwierz, Van, nie ma tam ani krzty radości – głośno roześmiał się Hubaksis. – Mój ojczysty świat trudno nazwać mlekiem i miodem płynącym, ale w porównaniu z Lengiem to po prostu ziemia obiecana…

– I gdzie odbywa się ta… impreza? – spytała Van, podejrzliwie patrząc na niego spod oka. – Tylko nie mów, że tutaj!

– Odbywa się tam, gdzie zawsze: w Onyksowym Zamku Kadath – wyjaśnił Kreol posępnie.

– A gdzie on jest?

– Tam, za tą ogniową górą.

Van podążyła wzrokiem za palcem Kreola. Mag wskazywał na najdalszy wulkan – ten, który ledwie było widać na horyzoncie.

– Chcesz powiedzieć, że pójdziemy tam pieszo? Może byś trochę poczarował? Latający dywan albo coś takiego?

– Wyjdą po nas i odstawią na miejsce. – Mag machnął ręką.

– Lepiej już poszlibyśmy na piechotę – niewesoło zachichotał dżinn. – Patrz, panie, już nas zauważyli!

– Widzę! – odburknął Kreol.

Van podążyła za ich wzrokiem i z trudem złapała oddech – dosłownie tuż nad jej głową machało skrzydłami okropne stworzenie, podobne do wstrętnej zniekształconej małpy z niewiarygodnie długimi pazurami. Na całym ciele potwora nie było nawet jednego włoska, pokrywała je skóra barwy atramentu.

– Ptak Lengu – oznajmił Kreol. – Zwiadowca. Zaraz po nas przybędą.

– Kto?

– Mizerni Jeźdźcy Nocy – oznajmił Hubaksis z przekonaniem. – Jeden albo dwóch… Lepiej, żeby jeden – nie lubię ich.