Wychodząc z domu, Vanessa potupała w ziemię. Rzeczywiście, gleba zrobiła się twardsza. Wykopała w niej dołek czubkiem buta – spod kilkucentymetrowej warstwy prześwitywał metal. Kreol wykonał fantastyczną pracę, zmieniając w czarny brąz tony ziemi i kamieni.
Po drodze wstąpiła po Shepa. Wczoraj rozbił samochód, a drugiego nie miał.
Przy okazji Kreol zaproponował przerobić toyotę tak, by mogła latać w powietrzu, ale Vanessa odmówiła. Na komendzie i tak dziwnie na nią patrzyli – wszyscy starali się zgadnąć, skąd wzięła proszek prawdy. Ostatnio zbyt dużo dziwnych rzeczy działo wokół prostej amerykańskiej dziewczyny. Rzeczywiście, niegłupio byłoby gdzieś się przeprowadzić, bo może się nią w końcu naprawdę zainteresować FBI…
– Cześć, Van! – Machnął ręką jej partner. Czekał już na ganku. – Jak leci?
– Powiedz mi, Shep, czy podoba ci się praca w policji? – zapytała Van w zamyśleniu, gdy wsiadał do samochodu.
– Zwyczajna praca, nie gorsza niż każda inna. – Pytanie to wcale nie zdziwiło Shepa. – A o co chodzi?
– Być może niedługo się zwolnię…
– Czemu tak nagle? Znalazłaś coś lepszego?
– Nie… Wybieram się w podróż.
– Poślubną? – zażartował Shep.
– A idźże ty! – parsknęła.
– A poważnie?
– Daleko, Shep… Bardzo daleko…
– Do Chin? Albo do Australii? Byliśmy z żoną w zeszłym roku w Australii…
– I jak było?
– Gorąco. Morze. Kangury… – Shep wzruszył ramionami. – Tak samo jak tutaj…
Dzień minął tak samo jak wszystkie poprzednie. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy zatrzeszczał policyjny radiotelefon.
– Van, jesteś tam? – rozległ się przytłumiony głos komisarz Florence. – Podjedź z partnerem do starego magazynu koło przystani, pamiętasz, mieliśmy wczoraj informację, że leży tam jakiś przemyt. Sprawdź to, okej? Dacie radę we dwójkę?
– A co, może być niebezpiecznie? – wyburczała niezadowolona Vanessa. – Szefie, dzień pracy już się skończył! Odstawię Shepa do domu i znikam!
– Nie szkodzi, mały spacer przed snem nie zaszkodzi – w głosie szefowej pojawiły się metaliczne nuty.
– Powinni tam pojechać Rob i Clif! Jeszcze wczoraj, zresztą…
– Nie dali rady, mają po uszy roboty z „koksem”. Dobrze już, Van, szybciutko podjedziecie, sprawdzicie i wracajcie. Nie będzie żadnych problemów – myślałby kto, trochę szmatek z Hongkongu… A w ogóle to rozkaz, a o rozkazach się nie dyskutuje! Bez odbioru!
– Rozkaz… – żachnęła się Van, sprawdziwszy najpierw, że przełożona się wyłączyła. – Wypchaj się swoimi rozkazami! Pozamykam moje sprawy i zwalniam się! Na łono Tiamat!
Ulubione przekleństwo Kreola w jej ustach zabrzmiało jakoś nienaturalnie i nie przyniosło ulgi. Rzuciła szybkie spojrzenie na ostentacyjnie odwróconego tyłem Shepa i postanowiła wrócić do dobrego starego amerykańskiego słownictwa.
Adres magazynu Vanessa pamiętała. Sam magazyn też – w zeszłym roku była z nim związana sprawa bandy fałszerzy pieniędzy. Ta sterta cegieł świetnie nadawała się dla wszelkich wyrzutków – od czasu, gdy ten ogromny labirynt przeszedł na własność miasta, nie udało się go wykorzystać w żadnym pożytecznym celu. Oczywiście, wykorzystywał to na całego element przestępczy – przejażdżki do tej części miasta stały się już tradycją.
– To co, wezwiemy wsparcie? – zapytał Shep dla zasady, wysiadając z samochodu.
– Sami damy radę – zdecydowała Van. Jakże pogromczymi demonów miałaby się bać jakichś żałosnych przemytników?
– Jak chcesz… – Jej partner leniwie wzruszył ramionami.
Zostawili samochód za rogiem i tak ostrożnie ruszyli w stronę bramy. A dokładniej, w stronę miejsca, gdzie kiedyś była brama – to, co obecnie służyło do zamykania magazynu, można by nazwać bramą tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli.
– Van, chciałbym z tobą porozmawiać… – niezdecydowanie zaczął Shep po drodze. – Widzisz, wiele razy zauważałem różne… dziwactwa. Serum prawdy, ten dziwny wideotelefon… Twój ekspert… Kreol… chciałem sprawdzić go naszymi kanałami, ale nic nie znalazłem. Wygląda tak, jakby pojawił się znikąd.
– Śledzisz mnie? – Vanessa z gniewem odwróciła się w jego stronę. – Lepiej tego nie rób, Shep!
– Nie, nie rozumiesz, ja po prostu… I Florence też mnie poprosiła, żebym ci się przyjrzał. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, niepokoimy się…
Zamek, na który bramę zamknięto, też był lichy – z łatwością dał się otworzyć pierwszym z policyjnego zestawu wytrychów. Wewnątrz było bardzo cicho. „Brama”, przez którą weszli, nie była głównym wejściem, lecz tylnym wejściem do pakamery, dostali się więc nie do głównego pomieszczenia, a do korytarza na zapleczu. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez brudne okna, dookoła wisiały pajęczyny i unosił się zapach pleśni. Idealne miejsce, żeby coś schować… Cokolwiek.
Van gestem nakazała partnerowi milczenie, ostrożnie wyglądając za róg.
Na zakurzonym fotelu siedział niewysoki chłopak z obrzynem na kolanach. Z zadowoleniem przeglądał czasopismo, którego błyszczącą okładkę zdobiło praktycznie nagie dziewczę z nieludzko ogromnymi piersiami. No cóż, wiadomo, że na warcie nie będzie czytał „Przeminęło z wiatrem”.
– No już, szybciutko ręce do góry! – cicho powiedziała Van, robiąc krok w jego stronę.
Chłopak ocknął się, a gdy dostrzegł skierowany w swoją stronę policyjny pistolet, z wrażenia upuścił gazetę. Na szczęście, nie zaczął robić głupot i posłusznie poniósł ręce, nawet nie próbując sięgnąć po broń.
– Shep, zabierz mu tę zabawkę – wskazała głową Vanessa.
Partner zabrał strażnikowi obrzyn, rutynowymi gestami obmacał kieszenie, założył mu kajdanki, a na zakończenie zrobił z chustki do nosa coś w rodzaju knebla i wepchnął mu do ust.
– Policja San Francisco. Ktoś tam jest? – cicho zapytała Van, nachylając się nisko nad wystraszonym chłopakiem.
Nerwowo pokiwał głową i wymamrotał coś niezrozumiałego, wskazując odległy koniec korytarza. Tam, o ile Van się orientowała, znajdowało się największe pomieszczenie w magazynie.
– Dobra. Leż tutaj i nie waż się drgnąć, rozumiesz?
Więzień znowu posłusznie pokiwał głową, pokazując, że świetnie zrozumiał.
Jeszcze ostrożniej Van i Shep przekradli się korytarzem i zobaczyli to, co działo się w magazynie. A dokładniej, zobaczyła to Van – Shep stał z tyłu zżerany przez ciekawość.
– I co? – wyszeptał.
– Jacyś ludzie – odgryzła się partnerka równie cicho. – Przemytnicy. Co najmniej piętnaście osób albo i więcej… Jakieś skrzynki, pudełka… Mają broń.
– Uzbrojone pudełka? – mruknął Shep ironicznie.
– Zamknij się głupku! – objechała go Van. W pracy traciła poczucie humoru. – A Florence mówiła, że nie będzie kłopotów…
– Może wezwiemy wsparcie? – zaproponował partner.
– Można… Tylko że radiotelefon zostawiłam w samochodzie.
Vanessa wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.
– Cholera… nie ma zasięgu – szepnęła.
– Zobacz, z tego okna widać twoją toyotę, pobiegniemy szybko, wezwiemy pomoc? – zaproponował z lekka wystraszony Shep.
– Do diabła z nimi, sami damy radę – odmówiła Vanessa. Nigdy nie była strachliwa. – Czyli tak: wyskakujemy szybko i od razu strzelamy w powietrze. Potem ja na nich nawrzeszczę, a ty odczytasz im ich prawa. I żeby ci czasem głos nie zadrżał! Jeśli poczują, że się boisz – przepadłeś… Zrozumiałeś?
– Aha… – Shep z wysiłkiem przełknął ślinę.
– No to ruszamy…
I wtedy na zewnątrz rozległ się wybuch. Vanessa szybko jak błyskawica rzuciła się w stronę okna i zdążyła zobaczyć, jak jej ulubiona toyota rozlatuje się w kawałki, a na jej miejscu rozrasta się ognista kula. Z ognia wyleciała potworna figura, podobna do poskręcanej jaszczurki wielkości człowieka. Potwór był pokryty łuską i śluzem, jego skórę pokrywała warstwa migoczącego ognia, a w ogromnych oczach buzowały najprawdziwsze płomienie. Stwór zawył, wydając z siebie nieludzkie dźwięki, napotkał wzrok Vanessy i skoczył wprost na nią. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.