Выбрать главу

Ocalali przemytnicy zaczęli powoli wyłazić z ukrycia. Kreol nadal budził w nich przerażenie, ale jednak był człowiekiem, a nie jaszczuropodobnym demonem czy żywym piorunem.

– A wy wszyscy dlaczego jeszcze żyjecie? – zupełnie szczerze zdziwił się mag, odkrywszy, że w magazynie jest mnóstwo ludzi. – Niech was ogień Gibila pochłonie, robaki!

Oczywiście, zaklęcie zadziałało natychmiast – Vanessa nie zdążyła nawet krzyknąć, żeby nie ważył się zabijać aresztowanych. Banda Polakowa ostatecznie zakończyła swe istnienie – wszyscy jej członkowie, zgodnie z życzeniem Kreola zamienili się w pochodnie. Magazyn wypełnił się dzikim wrzaskiem i wyciem – śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jedna żywa pochodnia zapłonęła nawet na zewnątrz – komuś udało się uciec w zamieszaniu, choć niezbyt daleko.

Ogień Gibila w ciągu kilku sekund zabił wszystkich, oprócz Kreola i jego kompanii oraz Shepa. Nieszczęsny chłopak w końcu zdołał się uwolnić, a teraz z przerażeniem patrzył na swych wybawców, wyraźnie bojąc się ich znacznie bardziej niż tych, których Kreol pokonał.

Vanessa rozumiała, że powinna zrugać maga za masowe zabójstwo – przecież na jej oczach miała miejsce taka jatka, w porównaniu z którą czyn osądzonego niedawno Fletchera wydawał się dziecinną zabawą! Ale teraz nie miała do tego głowy. Wzięła się pod boki, podeszła do Kreola i wrzasnęła:

– Co tak późno, co?! Ja tutaj… a ty…! Świnia, świnia, świnia!!!

Van z całej siły uderzyła go w pierś. I jeszcze raz, i jeszcze. Kreol, zupełnie skołowany, mrugał, patrząc na rozszalałą uczennicę. Przerwała egzekucję dopiero wtedy, gdy zauważyła, że dół koszuli Kreola jest przesiąknięty krwią.

– I to się nazywa wdzięczność? – powiedział, obrażony. – Nie doczekasz się jej, ani tu, ani w Sumerze…

– Oj, a co ci się stało? – zapytała zmieszana Van, wskazując na krew.

– A jak myślisz?! – odburknął rozdrażniony mag. – Nie mogłem znaleźć cię bez nadajnika… w każdym razie, nie dość szybko! Musiałem wezwać demona. W legionie Eligora poszukiwaniem zagubionych zajmuje się Andromalis, a jego już wykorzystałem… zresztą pamiętasz to.

– Pamiętam?

– Oczywiście. To on mi ciebie wtedy przywlókł… chociaż wcale go o to nie prosiłem!

– A, ten punk z muzeum… – przypomniała sobie Van.

– Kto? Tak czy inaczej, musiałem wezwać Ninnghizhiddu, a z nią nie mam umowy. Wiesz, ile krwi wzięła jako zapłatę za pomoc?! Mojej własnej krwi! Powiedz lepiej, czemu zniszczyłaś nadajnik?!

– Ja zniszczyłam?! – oburzyła się Vanessa. – To przecież któryś z nich! Zdaje się ten… a może ten…?

Vanessa z obrzydzeniem patrzyła na pogryzione i zwęglone zwłoki, ale teraz odróżnić jednego od drugiego praktycznie się nie dało.

– Dobrze, niech będzie. A po co wypuściłaś yira? Czy po to go łowiłem?!

– Ja wypuściłam?! – znowu oburzyła się Vanessa. – A czy uprzedziłeś mnie, że z tego pierścionka nie można strzelać seriami? I w ogóle – nie miałam wyboru, coś chciało mnie zeżreć! I to twoja wina!

– Moja?! – tym razem Kreola oburzył niesprawiedliwy zarzut. – A co ja mam z tym wspólnego, uczennico?! Czy to ja nasłałem na ciebie demona?!

– Nie ty. – Vanessa postanowiła nie rzucać oszczerstw. – Ale przecież nasłali go na ciebie! A ja jestem tylko niewinną ofiarą! Przeżyłam dwadzieścia cztery lata i ani razu nie widziałam nawet malutkiego demona! A odkąd ciebie poznałam, wyłażą z każdej szpary!

– Też mi coś, dwadzieścia cztery lata… – uśmiechnął się Kreol z wyższością. – Ja mam nie jeden wiek, a trzy. Bezwzględny: pięć tysięcy lat z niedużym okładem. Osobisty: dziewięćdziesiąt trzy i pół. I biologiczny: trochę mniej niż trzydzieści. Sądzę, że w tej chwili jakieś dwadzieścia dziewięć…

– A do tego jeszcze zniszczył moją toyotę… – smętnie pociągnęła nosem Vanessa, nie słuchając rozważań Kreola o jego wieku. – To był taki dobry samochód…

Samochodu rzeczywiście było żal – Vanessa dostała go z okazji osiągnięcia pełnoletności i jeździła nim już dość długo.

Kreol popatrzył na nią z poczuciem winy i wyciągnął rękę. Dość niezręcznie – ciągle jeszcze nie opanował dobrze tego gestu.

– Remis? – zaproponował.

– Remis. – Van uśmiechnęła się przez łzy, ale nie uścisnęła mu ręki. Zamiast tego jeszcze raz pociągnęła nosem i objęła swojego osobistego maga. Ten tylko jęknął – wciąż jeszcze bolała go rana brzucha, którą sam sobie zadał rytualnym nożem, ale nie opierał się.

Przyjacielskie objęcia nieco się przeciągnęły i zrobiły się nie do końca przyjacielskie. Kreol, zdziwiony, nieoczekiwanie złapał się na myśli, że sprawia mu to przyjemność. Powąchał nawet włosy Vanessy, żeby sprawdzić, czy nie są w to zamieszane jakieś wrogie czary. Jak wiadomo, człowiek nie ma narządów służących do odbioru magii, więc czarodzieje muszą wykorzystywać takie zmysły, jakie mają. Magowie „widzą” czarodziejską aurę, „słyszą” czarodziejskie pluski, „czują zapach” czarów, a nawet potrafią rozpoznawać artefakty dotykiem.

Oczywiście, Vanessa zauważyła, że Kreol ją obwąchuje. I rzecz jasna, zrozumiała to całkiem błędnie. Starała się zgadnąć, jak daleko posunie się ten bezczelny osobnik ze starożytnego Sumeru, a jednocześnie walczyła z dylematem moralnym – spoliczkować tego faceta czy posłać do wszystkich diabłów swą dziewczęcą cześć? Zresztą, prawdę powiedziawszy, rozstała się z nią na długo przed spotkaniem z Kreolem…

Jej rozmyślania przerwał dziwny dźwięk – na zewnątrz rozlegało się coś jakby gwizdek parowozu, tylko cieńszy i bardziej śpiewny. Ziemia pod nogami zadrżała, jakby tuż obok wylądowało coś ciężkiego.

– A to znowu co za…? – zaczęła Vanessa, wyskakując na zewnątrz przez dziurę w ścianie i stanęła jak wryta. Wciąż jeszcze oszołomiony Shep wyszedł w ślad za nią i ostatecznie zamienił się w słup soli. Za to spojrzenie Kreola pełne było dumy.

Gdy Vanessa przebywała w magazynie, wieczór zdążył zmienić się w noc. Chłodną, grudniową noc – dobrze, że mieszkali w ciepłym San Francisco. Dziś był nów – całkiem czarne, bezchmurne niebo pokrywały jasne punkty gwiazd. Sto metrów od magazynu zaczynało się morze – a dokładnie, Ocean Spokojny. Dzisiaj był rzeczywiście spokojny – rozległa powierzchnia wody wyglądała jak wielkie lustro, nieskażone nawet najdrobniejszą zmarszczką. Na tle tego wspaniałego pejzażu oczom Vanessy i pozostałych ukazało się TO.

Wyobraźcie sobie kolosalną monetę z karbowaniami o szerokości trzech metrów. Moneta ta wisi w powietrzu tuż nad wodą, z jej krawędzi wypuszczone jest coś w rodzaju trapu. A na niej stoi spokojnie ponury, gotycki dom, którego dach zdobi maszt z obracającym się powoli ludzkim okiem na samym czubku. Na balkonie, na pierwszym piętrze, za sterem stoi ponury wąsacz w mundurze kawalerii Konfederacji. Jego postać jest półprzezroczysta…

Drzwi starego domu Katzenjammera otworzyły się i na progu pojawił się poważny skrzat w liberii kamerdynera.

– Kocebu na stanowisku, siiiir! – oznajmił z powagą, zadzierając brodę jak najwyżej.

– Zapraszam na pokład, uczennico! – wesoło zakrzyknął Kreol, wskakując na trap. – Co powiesz o moim dziele?

– Konspirację diabli wzięli… – Vanessa pokiwała głową, widząc ogromne oczy Shepa. – Ale do diabła z nią! Jest super! Ej, Shep, poradzisz sobie beze mnie?

– Ja… a… no… – z trudem wykrztusił policjant.

– To wspaniale! W takim razie przekaż Florence, że się zwalniam! Pensję za ostatni miesiąc niech prześle pocztą. Jeśli uda jej się ustalić adres!

– Szykuj Kamień Wrót, Hubercie! – radośnie krzyknął mag, wchodząc do domu. – Kolejny przystanek: Dziesięć Niebios! Na Marduka Potężnego Topora, niech się tak stanie!

***