Выбрать главу

Czekał. Dopiero po jakichś czterech minutach zdał sobie sprawę, że są tu inne statki. Najwidoczniej wcześniej, po ataku, oddaliły się. Teraz zobaczył trzy, tak jak sądzili Perotet i Voi.

Miały czarne kadłuby ozdobione neonowymi czaszkami, oczyma i rekinimi zębami. Od czasu do czasu otwór dyszy wyrzucał sterujący impuls gazu, a błysk wydobywał dalsze szczegóły, obrysowując opływowe krzywe powierzchni przystosowanych do lotów w atmosferze, zakapturzone pyski wysuwalnych broni lub podwieszony na zawiasach sprzęt do abordażu. Broń można było wsunąć na miejsce i statki wyglądałyby dosyć niewinnie: opływowe zabawki bogatych dzieciaków. Z pewnością nie jak statki, które mogą się mierzyć z uzbrojonymi łodziami eskortującymi Konwencji.

Jeden z trzech banshee oderwał się od stada i zawisł nad Clavainem. W brzuchu kadłuba rozwarła się źrenicowato żółto oświetlona śluza. Szybko wynurzyły się z niej dwie postacie, czarne jak sam kosmos. Wystrzeliły ku Clavainovi i profesjonalnie wyhamowały, kiedy już, już miały się z nim zderzyć. Ich skafandry były jak ich okręty: pierwotnie cywilne, ale powiększone o pancerz i broń. Nie próbowano mówić do niego na kanale skafandra. Kiedy go oplątywano siecią i zabierano na pokład czarnego statku, słyszał tylko cichy, powtarzający się komunikat podosoby skafandra.

W śluzie na brzuchu statku było akurat miejsce dla trzech osób. Clavain szukał oznaczeń na skafandrach towarzyszącej mu dwójki, ale nawet z bliska były one doskonale czarne. Wizjery przyłbic zostały zaciemnione, więc dostrzegał jedynie sporadyczne błyski oczu.

Wskaźniki statusu jego skafandra znowu się zmieniły, informowały o powrocie ciśnienia powietrza na zewnątrz. Wewnętrzne drzwi otwarły się źrenicowato. Wepchnięto go do głównej części czarnego statku. Para w skafandrach poszła za nim. Kiedy weszli, ich hełmy odłączyły się automatycznie i pofrunęły do punktów składowania. Dwaj mężczyźni wprowadzili go na pokład. Mogli być bliźniakami — nawet ich złamane nosy wyglądały identycznie. Jeden miał brew przekłutą złotym kolczykiem, drugi miał kolczyk w płatku ucha. Obydwaj byli łysi, z wyjątkiem cieniutkiej linii ufarbowanych na zielono włosów, która dzieliła ich czaszki od skroni do karku. Nosili panoramiczne szylkretowe gogle i u żadnego z nich nie było ani śladu ust.

Ten z kolczykiem w brwi pokazał gestem Clavainowi, że powinien zdjąć hełm. Clavain pokręcił głową — nie chciał tego robić bez pewności, że otaczające go powietrzu jest zdatne do oddychania. Mężczyzna wzruszył ramionami i sięgnął po zawieszony na ścianie przedmiot — jasnożółtą siekierę.

Clavain podniósł dłoń i zaczął majstrować przy zatrzasku demarchistowskiego skafandra. Nie mógł znaleźć mechanizmu odpinającego. Po chwili mężczyzna z kolczykiem w uchu pokręcił głową i odsunął na bok dłoń Clavaina. Pracował przy zamknięciu, a cichy głos w uchu Clavaina stał się ostrzejszy, bardziej natarczywy. Większość displejów statusu zamigotała na czerwono.

Hełm odłączył się z sykiem powietrza. Clavainowi zatkały się uszy. Ciśnienie na czarnym statku niezupełnie odpowiadało normom Demarchistów. Oddychał zimnym powietrzem, jego płuca pracowały ciężko.

— Kim jesteście? — zapytał, kiedy znalazł w sobie energię na wypowiedzenie słów.

Mężczyzna z kolczykiem w brwi odwiesił na ścianę żółtą siekierę. Przeciągnął palcem po gardle.

Potem inny głos, ten którego Clavain nie rozpoznawał, powiedział:

— Cześć.

Clavain rozejrzał się. Trzecia osoba miała na sobie skafander, ale znacznie zgrabniejszy niż skafandry kumpli. Nawet w kosmicznym ubraniu udawało jej się zachować smukłą i szczupłą sylwetkę. Zawisła we framudze drzwi w ściance działowej, spokojna, z głową lekko przechyloną na bok. Być może wskutek gry świateł na jej twarzy Clavainowi wydało się, że widzi widmowe ostrza wyblakłej czerni na tle doskonałej bieli skóry.

— Mam nadzieję, że Gadatliwe Bliźniaki dobrze pana traktowały, panie Clavain.

— Kim pani jest? — powtórzył Clavain.

— Jestem Zebra. To oczywiście nie jest moje prawdziwe nazwisko. Nigdy nie będzie panu potrzebna znajomość mego prawdziwego nazwiska.

— Kim pani jest, Zebro? Czemu to pani robi?

— Ponieważ mi kazano. Czego się pan spodziewał?

— Nie spodziewałem się niczego. Próbowałem… — Przerwał, by zaczerpnąć tchu. — Próbowałem zbiec.

— Wiemy o tym.

— My?

— Wkrótce się pan dowie. Niech pan idzie ze mną, panie Clavain. Bliźniaki, przypnijcie się i przygotujcie na ostre przyśpieszenia. Zanim wrócimy na Yellowstone, Konwencja zaroi się jak stado much. Podróż do domu będzie interesująca.

— Nie jestem wart śmierci niewinnych ludzi.

— Nikt nie zginął, panie Clavain. Dwie łodzie Konwencji, które zniszczyliśmy, były bezzałogowe, sterowane z trzeciej. Uszkodziliśmy trzecią, ale jej pilot nie doznał obrażeń. I ostentacyjnie unikaliśmy niszczenia promu Zombi. Ciekaw jestem, czy do wyjścia na zewnątrz pana zmusili?

Poszedł za nią przez ściankę działową na pokład załogowy. O ile Clavain się zorientował, była tam tylko jeszcze jedna osoba: pomarszczony starzec wpięty w fotel pilota. Nie miał na sobie skafandra, kontrolki trzymał plamiastymi ze starości rękami przypominającymi chwytne gałązki.

— A jak wam się wydaje? — spytał Clavain.

— Mogli to zrobić, ale sądzę, że najprawdopodobniej to pan zdecydował się wyjść.

— To teraz nie ma znaczenia. Macie mnie.

Stary człowiek spojrzał na Clavaina jedynie z przelotnym zainteresowaniem.

— Wchodzimy normalnie, Zebro, czy wracamy długą drogą?

— Leć normalnym korytarzem, ale bądź gotów do zboczenia z kursu, Manoukhian. Nie mam zamiaru znowu potykać się z Konwencją.

Manoukhian — choć mogło to być nieprawdziwe nazwisko — skinął głową i nacisnął zrobione z kości słoniowej drążki sterowe.

— Niech goście się przypną. Ty też, Zebro.

Prążkowana kobieta kiwnęła głową.

— Bliźniaki? Pomóżcie mi wpiąć pana Clavaina.

Dwaj mężczyźni przesunęli odzianego w skafander Clavaina do wyprofilowanego fotela akceleracyjnego. Poddał się, zbyt słaby, żeby się opierać. Zbadał umysłem cybernetyczne środowisko pojazdu i choć jego implanty wyczuły trochę wymiany danych przez sieć sterowniczą, nie było tam nic, na co mógłby wpływać. Ludzie również znajdowali się poza jego zasięgiem. Nie sądził nawet, by któryś z nich miał implanty.

— Jesteście banshee? — spytał Clavain.

— Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. Banshee są bandą brutalnych piratów. My załatwiamy sprawy nieco subtelniej. Ale dzięki ich istnieniu mamy przykrywkę niezbędną do naszych działań. A pan? — Uśmiechnęła się, pasy na jej twarzy zebrały się w pęk. — Czy naprawdę jest pan Nevilem Clavainem, Rzeźnikiem z Tharsis?

— Nie słyszeliście tego ode mnie.

— Tak powiedział pan Demarchistom. I tym dzieciakom w Kopenhadze. Widzi pan, mamy wszędzie szpiegów. Niewiele nam umyka.

— Nie mam dowodu, że jestem Clayainem. Ale z drugiej strony, czemu miałbym to udowadniać?

— Myślę, że to pan — oświadczyła Zebra. — W każdym razie mam taką nadzieję. Gdyby okazał się pan oszustem, byłoby to ogromne rozczarowanie. Mój szef nie byłby szczęśliwy.

— Pani szef?

— Lecimy na spotkanie z tym człowiekiem — wyjaśniła Zebra.