Выбрать главу

— Nie. Musi być inny powód. Chcesz dać mi do zrozumienia, że możesz być użyteczny.

— Co takiego? — pomrukiwał z rozbawieniem.

— Mogę cię natychmiast zabić. Przecież ostrzeżenie już zostało przekazane.

Gdyby Galiana mogła się poruszyć czy choćby mrugnąć, wysłałaby znak, że się na to zgadza. Chciała umrzeć. Jaki cel miałoby teraz jej życie? Clavain odszedł. Felka odeszła. Teraz to pewne. I pewne jest również to, że żadne sztuczki Hybrydowców nie zdołają uwolnić jej od tego paskudztwa w głowie.

Skade miała rację. Galiana wykonała swoje zadanie, spełniła ostatni obowiązek wobec Matczynego Gniazda. Gniazdo wiedziało, że wilki czyhają i najprawdopodobniej zbliżają się, czując ludzką krew.

Nie miało sensu trzymanie jej dłużej przy życiu. Wilk przez cały czas będzie czekał na okazję ucieczki z jej głowy, choćby Skade wykazała nadzwyczajną czujność. Matczyne Gniazdo mogło czerpać z tego jakąś naukę, dostać drobną wskazówkę co do ich motywów czy słabych miejsc, ale potworne skutki takiej ucieczki przeważały ewentualne korzyści.

Galiana o tym wiedziała. Tak jak wilk miał dostęp do jej wspomnień, tak ona, za pomocą nieznacznego i może specjalnie zainicjowanego procesu wstecznej kontaminacji wyczuła część jego własnej historii. Nic konkretnego, nie potrafiłaby tego nawet zwerbalizować. Wyczuła jednak odwieczną litanię chirurgicznych ludobójstw, strasznych procesów czyszczenia etnicznego, przeprowadzanych wśród kolejnych gatunków rozumnych. Pamięci były przechowywane z biurokratyczną skrupulatnością przez miliony lat czasu galaktycznego, a każda nowa zniszczona cywilizacja stanowiła jedynie zapis księgowy. Galiana wyśledziła okazjonalne, gorączkowe wymazywanie, selekcję zapoczątkowaną z niepożądanym opóźnieniem. Wyśledziła nawet rzadkie przypadki brutalnej ingerencji, gdy wcześniejszych selekcji nie przeprowadzono zadowalająco.

W żadnym jednak miejscu, nigdy, nie wyczuła większej porażki.

Nagle, gwałtownie, wilk ustąpił, pozwolił jej przemówić.

— Skade?

— Co takiego?

— Proszę, zabij mnie. Zabij mnie natychmiast.

JEDEN

Antoinette Bax obserwowała, jak policyjny proksy wynurza się ze śluzy. Maszyna, zbudowana z płaskiej czarnej zbroi i ostrych przegubowych odnóży, przypominała rzeźbę skomponowaną z wielu par nożyc. Była trupio zimna, gdyż przedtem tkwiła na zewnątrz jednego z trzech policyjnych kutrów, które obecnie unieruchamiały statek Antoinette. Korpus maszyny pokrywał żółtawy szron paliwa rakietowego, sublimującego teraz pięknymi spiralkami.

— Proszę się odsunąć — powiedział proksy. — Kontakt fizyczny nie jest wskazany.

Chmura paliwa cuchnęła toksycznie. Antoinette zatrzasnęła przyłbicę swego hełmu, gdy proksy przemykał obok.

— Nie rozumiem, czego się spodziewacie po tym przeszukaniu — powiedziała. Szła za proksy w pewnej odległości.

— Nie wiem, póki nie znajdę — odparł proksy. Już ustalił częstotliwość, na jakiej pracowało radio jej skafandra.

— Słuchaj, nie zajmuję się przemytem. Nie za bardzo lubię być martwa.

— Wszyscy tak mówią.

— Dlaczego ktoś miałby coś przemycać do Hospicjum Idlewild? To przecież banda ascetów, maniacy religijni, nie demony szmuglu.

— A jednak coś pani wie na temat kontrabandy.

— Nie mówiłam przecież…

— Nieważne, pani Bax. Chodzi o to, że jest wojna i niczego nie można wykluczyć.

Proksy zatrzymał się i wygiął, z jego stawów i miejsc załamania z trzaskiem odpadły płaty żółtego lodu. W korpusie maszyny — czarnym jaju z kryzami i mnóstwem wystających odnóży, z manipulatorami i bronią — nie było pilota, lecz tylko urządzenia utrzymujące łączność z pilotem. Pilot nadal tkwił w jednym z trzech kutrów. Był wtłoczony w kanister podtrzymywania i życia, pozbawiony organów nieistotnych dla pracy.

— Jak chcesz, możesz sprawdzić w Hospicjum — powiedziała.

— Już tam zasięgnąłem informacji. Ale przyzna pani, że w sprawach takich jak ta lepiej mieć całkowitą pewność, że wszystko jest legalne?

— Przyznam, co tylko chcesz, jeśli dzięki temu opuścisz mój statek.

— Hmm. A dlaczego tak pani spieszno?

— Bo wiozę sorbet… to znaczy pasażera kriogenicznego, i nie chcę, żeby mi tu odtajał.

— Bardzo bym chciał zobaczyć tego pasażera. Można?

— Raczej trudno mi będzie odmówić. — Spodziewała się tego i czekając na przybycie proksy, włożyła skafander próżniowy.

— Dobrze. To potrwa minutkę i może pani lecieć dalej. — Po chwili milczenia maszyna dodała: — Zakładając, oczywiście, że nie będzie żadnych nieprawidłowości.

— Tędy.

Antoinette pchnęła panel, odsłaniając wąski tunel do głównej ładowni „Burzyka”. Przepuściła proksy przodem, postanawiając mówić jak najmniej i nie odzywać się bez zaproszenia. Ktoś mógłby to uznać za przejaw uporu, ale większe podejrzenia wywołałaby usłużnymi wyjaśnieniami. Milicjanci Konwencji Ferrisvillskiej nie cieszyli się sympatią; wiedzieli o tym i uwzględniali to, mając do czynienia z cywilami.

— Masz niezły statek, Antoinette.

— Dla ciebie: panna Bax. Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty.

— Wobec tego „panno Bax”. Moja uwaga pozostaje jednak prawdziwa. Pani statek wygląda z zewnątrz dość zwyczajnie, ale sprawia wrażenie, że jest mechanicznie sprawny i zdolny do dalekich podróży. Statek o takiej kubaturze mógłby z zyskiem operować na wielu legalnych trasach handlowych, nawet w naszych mrocznych czasach.

— W takim razie, jaki interes miałabym w tym, by bawić się w przemytnika?

— Żaden, ale zastanawiam się, dlaczego traci pani takie możliwości, podejmując się dziwnych zleceń dla Hospicjum. Są wpływowi, ale — o ile wiemy — niezbyt zamożni. — Maszyna znów na chwilę zamilkła. — Musi pani przyznać, że to nieco zagadkowe. Zamrożeni zazwyczaj zjeżdżają na dół z Idlewild, a nie wjeżdżają do nich na górę. W ogóle rzadko się zdarza transportowanie zamrożonych ciał. Zwykle są rozmrażane jeszcze zanim opuszczą Idlewild.

— Nie do mnie należy zadawanie pytań.

— Ale tak się składa, że należy to do mnie. Chyba już dotarliśmy na miejsce?

W ładowni nie było teraz powietrza, więc musieli pokonać wewnętrzną śluzę obrotową. Antoinette zapaliła światło. Przepastna komora ziała pustką, wypełniona jedynie trójwymiarową siecią stelaży do mocowania palet i podwieszania gondoli. Proxy posuwał się wśród tych rusztowań z pedantyczną ostrożnością tarantuli.

— Rzeczywiście leci pani z pustą ładownią. Nie ma tu żadnego kontenera.

— To nie przestępstwo.

— Tego nie twierdzę, ale to nadzwyczaj dziwne. Żebracy muszą pani bardzo dużo płacić, skoro pokrywa to koszty takiej podróży.

— Oni ustalają warunki, nie ja.

— Zdziwniej i zdziwniej.

Oczywiście proksy miał rację. Wszyscy wiedzieli, że Hospicjum troszczy się o zamrożonych — biednych, rannych, z terminalną anmezją — których dopiero co wyładowano ze statków. Żebracy rozmrażali ich, ożywiali, poddawali rehabilitacji i opiekowali się nimi, aż ludzie ci poczuli się na tyle dobrze, że mogli odlecieć lub przynajmniej wznowić podstawowe funkcje życiowe. Niektórzy, nigdy nie odzyskawszy pamięci, zamieszkiwali w Hospicjum i po przeszkoleniu postanawiali zostać Żebrakami. Jednak rutynowo Hospicjum przyjmowało wyłącznie takich zamrożonych, którzy pochodzili ze statków kosmicznych.

— Więc dobrze — zaczęła — powiedzieli mi, że nastąpiła pomyłka. Dokumenty tego człowieka pomylono podczas rozładunku statku. Pomylono go z innym zamrożonym, który nie miał być rozmrażany, ale tylko zbadany w Hospicjum. Tamten drugi mężczyzna miał dolecieć zimny do Chasm City i rozmrożony dopiero tam.