Выбрать главу

– Cicho – szepnął rozbójnik, choć wszyscy i tak wstrzymali oddech. – Cicho…

Tuż obok mej twarzy wędrowała po kamieniach szara stonoga z przezroczystym brzuchem.

Płomienie świec zadrżały. Nie zakołysały się mocno, jak od silnego podmuchu, lecz płynnie, giętko, jak denne wodorosty. Zdążyłem zauważyć, jak rozbójnik zmienił się na twarzy, jak wydłużyła się umorusana fizjonomia złodziejaszka, jak baba wyciągnęła dłonie, jakby się chciała osłonić przed lecącym z góry kamieniem. Wszyscy bez wahania garnęli się do staruszka, szukając u niego pomocy i pociechy. Nikt nie chciał siedzieć wsparty o kamienie, zimne jak płyty nagrobne…

Świeczki zgasły. Zresztą i tak były już niepotrzebne.

Stał pośrodku celi. W pierwszej chwili wydało mi się, że jest bezcielesny, przez fałdy jego szaty prześwituje przeciwległa ściana, a krótkie nogi wiszą nad ziemią. Być może było tak przez moment, lecz sekundę później stał już mocno na rozstawionych nogach w grubych, chłopskich trzewikach i był tak samo realny, jak ja, rozbójnik, złodziejaszek, czy stonoga na murze.

Ostrożnie poszukałem oczami tajnego przejścia. W mlecznobiałym świetle, upodobniającym celę do kamiennego skopka, ściany zdawały się wciąż nieruchome i nieprzystępne. Żadnej szczeliny. Żadnej szpary, w którą duch mógłby wsunąć widmowy klucz…

Czyżby rzeczywiście był widmem?!

Nie wydawał się stary. Maleńką główkę pokrywała ciężka, szarawa peruka, wątłe ciało tonęło w głębokich fałdach sędziowskiej togi, wielkie buciory zdawały się ciężarkami, kotwicami na cienkich, czarnych, pajęczych nóżkach. Nie wydawał się również straszny ani majestatyczny, a przecież nawet odprawiający sąd wiejski starosta stara się wydawać bardziej imponujący i mądrzejszy niż zwykle…

– Witajcie, moi państwo.

Dźwięk jego głosu sprawił, że cały spłynąłem zimnym potem.

Nie cierpię zgrzytu żelaza na szkle. Nienawidzę cichego trzasku rwącej się pajęczyny. Głos Sędziego zawierał w sobie wszystkie tego rodzaju dźwięki w taki sposób, że miałem ochotę zatkać uszy.

Złodziejaszek skurczył się na kamiennej posadzce, ze wszystkich sił zaciskając dłonie na brzuchu. Kobieta czknęła. Staruszek siedział nieruchomo i spokojnie, jakby był u siebie. Rozbójnik przywarł do jego kolana, przez co ogólny obraz przedstawiał się gorzej, jak na ludowym drzeworycie, ukazującym dość fałszywie żywot dobrego pustelnika…

– No cóż…

Sędzia rozejrzał się, jakby szukał wygodniejszego miejsca, potem wsparł się plecami o ścianę i splótł palce dłoni na piersi.

– Stąd dobrze widzę wszystkich.

Miał małą, ciemną twarzyczkę, z gładko ogolonym podbródkiem i długim, haczykowatym nosem. Pasma siwej peruki niesfornie opadały na czoło, spod nich zaś błyskały oczka, przypominające czarne główki od szpilek.

– Każdego z obecnych przywiodła tutaj osobista przewina. No cóż, zacznijmy.

– Wysłuchaj, panie! – powiedziała błagalnie niewiasta. – Wszystko opowiem… ja nie…

– Nie będę słuchał.

Pod jego kłującym spojrzeniem język więźniarki posłusznie skołowaciał. Szukając wsparcia, wczepiła się palcami w odzież staruszka, który zresztą nie wydawał się już tak dostojny. Twarz miał pobladłą, a w emanującej od Sędziego mlecznej poświacie, wydawała się wręcz trupioblada.

Grzałem ścianę swymi plecami, nijak nie mogąc jej rozgrzać, jakbym miał za sobą taflę lodu, od której prędzej zamarznę, niż ona się stopi pod mym wpływem. Czekałem, na swoją kolej w dumnym osamotnieniu, jak przystało na potomka rodu Rekotarsów, czując zarazem, jak okropna jest samotność w takiej chwili…

Urocze słowo: „zacznijmy". Tak mówi cyrulik, pochylający się z kleszczami, by wyrwać komuś ząb albo lekarz, ostrzący lancet przed operacją, albo nauczyciel, zamierzający się rózgą…

Zacznijmy, powiedział Sędzia.

Nazywam się Retanaar Rekotars. W mym rodzie byli wielmoże i magowie. Certyfikat, który przechowuję w swoim podróżnym kuferku, był wydany mojemu pradziadkowi z męskiej linii przez pradziadka z linii żeńskiej w podzięce za wybawienie od straszliwego smoka, które to wybawienie jaśnie wielmożny baron Jimenez zawdzięczał Magowi z Magów, Damirowi, któremu przez jakiś czas usługiwał nawet sam Lart Legiar…

W dzieciństwie rozciąłem sobie dłoń, by zobaczyć płynącą w moich żyłach błękitną krew.

Teraz siedzę w kucki w kącie brudnej, cuchnącej celi, a pewien Sędzia, który wyszedł ze ściany, chce wydobyć ze mnie przewinienia. Szczególnie, bez wątpienia, to ostatnie, za które rozradowani miejscy strażnicy dopadli mnie na głównym trakcie, wywlekli z dyliżansu i zaciągnęli do tego przeklętego więzienia.

– Nie będę słuchał – powtórzył powoli Sędzia. – Nie ma o czym rozmawiać, bo i tak powiedzieliście już dosyć i zrobiliście, trzeba przyznać, niemało. Co do ciebie, kobieto, oskarżenie o morderstwo nie ma podstaw. Nie zabiłaś człowieka, który miesiąc temu zmarł w twoim łóżku.

Wszyscy obecni w celi, z wyjątkiem Sędziego, wciągnęli ze świstem powietrze. Potem staruszek zakaszlał, złodziejaszek zaskomlał, rozbójnik zasyczał przez zęby, a kobieta zamarła z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, oszalałymi ze szczęścia. Milcząc, coraz bardziej czerwieniała na policzkach. Nie śmiała nawet odetchnąć.

– Ostatecznie jednak – podjął Sędzia skrzypiącym, lekko ironicznym tonem – popełniłaś szereg wykroczeń: ograbiłaś nieboszczyka, kupczyłaś ciałem. Wiedz, że od dzisiejszej nocy objęcia mężczyzny będą ci przynosić cierpienie. Jeśli zechcesz wrócić do swego procederu, on sam stanie się twoją karą. Rzekłem, a ty słyszałaś, Tiso zwana Materacem. To wszystko.

Kobieta wyglądała, jakby zapomniała oddychać. Jej twarz z czerwonej zrobiła się purpurowa, w końcu sina. Nikt nie domyślił się, by ją trzepnąć w kark, by wykrztusiła Wyrok tkwiący kością w jej gardle.

Nikt nawet na nią nie spojrzał. Wszyscy, w tym ja, myśleli tylko o sobie.

Sędzia zmienił pozę. Ciężkie buty głucho stuknęły o posadzkę. W fałdach togi na chwilkę błysnął masywny zloty łańcuch i natychmiast znikł pod aksamitem.

– Kto chce być następny?

Sędzia uśmiechał się otwarcie. Maleńka główka zakołysała się, peruka ostatecznie zjechała na czoło. Poprawił ją niedbałym gestem, jakby poprawiał czapkę.

– Może ty, Kliwi Młynarczyku?

Złodziejaszek drgnął. Poderwał się, opadł na kolana i podpełzł na kamieniach bliżej sędziowskich trzewików. Zawył żałosną śpiewkę:

– Ja… a… przyzna… kradł…

Utalentowany chłopaczek. Mógłby zarabiać na życie wiązankami popularnych piosenek.

– Kradłeś – potwierdził beznamiętnie Sędzia. – Doigrasz się kiedyś stryczka. A zresztą, nie. Odtąd cudze pieniądze będą cię parzyć jak ogień. Jeśli cię kiedyś powieszą, to za coś innego… Rzekłem, a ty słyszałeś, Kliwi. To wszystko.

W celi znów zrobiło się cicho. Poszukałem oczami stonogi, ale już jej nie było.

– Teraz ty.

Sędzia znowu przestąpił z nogi na nogę, zatrzymując spojrzenie na rozbójniku. Do jakże żałosnego położenia można doprowadzić barczystego, silnego mężczyznę. Kto to widział, żeby leśny zbój kurczył się ze strachu jak mała sierotka.

Sędzia milczał chwilę. Dość długo studiował wykrzywioną zbójecką fizjonomię, w końcu oświadczył w zadumie:

– Dziwnym jesteś człowiekiem, Aharze, zwany Ropuchem. Każda twoja zbrodnia ma liczne okoliczności łagodzące. Sporo ludzi jednak ubiłeś, więc musisz być ukarany.

Po celi przebiegło zdławione westchnienie.

– Poszukiwałeś swej drogi i cierpiałeś…

Zadumany Sędzia odsunął kosmyk peruki z ramienia na plecy.