Выбрать главу

Hm. A jeśli Sędzia wiedział o poborcy, to znaczy, że prawdą jest wszystko, co mówił o jubilerze? Poczciwy starowina naprawdę zgwałcił i zamordował służącą?

Zrobiło mi się niedobrze. Wymyta podłoga zakołysała się w moich oczach, w głowie znów wirowała karuzela, miałem ochotę paść twarzą na stół i zasnąć bez pamięci…

Krzyk zakołysał płomykami świec. Kobiecy krzyk. Wycie śmiertelnie przerażonej. Jakby sznur od zasłony okręcił jej szyję i dusił.

Rozbójnik zamamrotał na ławie. Złodziejaszek przebudził się i rozejrzał bezmyślnie. W całym domu zaczęły trzaskać drzwi, z izby czeladnej wyskoczył wystraszony posługacz.

Tamta ciągle krzyczała. Bez ustanku.

Spróchniałe schodki nieomal załamały się pod nogami. Podskoczyłem do drzwi, za którymi kobieta zachłystywała się wyciem, wyłamałem je, poprawiając sztylet za pasem.

Izba była oświetlona jedną świeczką. Dziwka stała na łóżku, goła, jak nowo narodzona. Prawie dotykała czubkiem głowy sufitu. Wrzeszczała, przyciskając dłonie do nagich piersi. W pierwszej chwili wydało mi się, że w pokoju nie ma nikogo więcej, kobieta jednak patrzyła w dół, w kąt. Spodziewałem się zobaczyć w nim najgorsze rzeczy, choćby nawet wijący się jak wąż sznurek…

Wystarczyło podnieść wyżej świecę.

Leżał na wznak. Białka oczu błyskały czerwonawo. Wokół głowy rozlewała się czarna aureola krwi.

– A, a, a! – wyła niewiasta, zapominając o swej nagości i nie zwracając uwagi na tłumek, który wdarł się do izby za mną. – A, a! Głowa!

Pochyliłem się nad konającym. Okrwawione wargi starca drgały w udręce agonii, jakby chciał mi powiedzieć jeszcze coś ważnego, może ostatnią wolę. Dobrze wiedziałem, że już niczego nie powie. Zostały już tylko sekundy.

Wreszcie wyzionął ducha. Kobiecie za moimi plecami ostro kazano się zamknąć. Przysunąłem świecę do zastygłej twarzy tak blisko, że jeszcze mgnienie, a zaskwierczałaby siwa rozczochrana broda.

Staruszek był przybity do podłogi. Padł prosto na sterczący krzywo z deski długi, ostry gwóźdź.

Rano byłem już daleko.

Co mnie obchodziły tłumaczenia wystraszonego oberżysty, że umywalnik był przybity do podłogi, a potem go wynieśli, nie zauważając gwoździa?

Co mi do zapłakanej łajzy, która nie zdążyła niczego sprawdzić, skoro dziad, gramoląc się do łóżka, zaraz się poślizgnął i upadł? Karczmarz wszystko potrafił wyjaśnić, chociaż lękliwie wciskał głowę w ramiona. To samo z dziwką, która pozwalała płynąć niewstrzymanie łzom i skapywać z podbródka na podłogę.

„Zapłacisz za to szybko i strasznie, Koch. Twoje serce przegniło, zepsucie stało się widoczne. Pisana ci bolesna śmierć w ciągu doby…”

Żegnaj, Koch. Żegnaj, morderco.

Dwadzieścia cztery godziny minęły.

Jeden dzień z trzystu sześćdziesięciu pięciu.

Słońce, wstające nad lasem, przypominało w moich oczach ogromny, wiszący nad światem zegar.

Rozdział drugi

Młoda kobieta siedziała na szerokim parapecie, obejmując kolana dłońmi. Dziewczęca poza do niej pasowała. Nie przejmując się, jak może być odebrana z zewnątrz jej niefrasobliwość, wyglądała przez okno, tam gdzie turkotały na bruku karety, nawoływali uliczni sprzedawcy, przechadzali się bogaci mieszczanie i biegały stadka umorusanych dzieciaków.

Po drugiej stronie szyby przysiadł na parapecie czarno-pomarańczowy motyl. Wydawało się, że ze skrzydełek spogląda dwoje czarnych, złych oczu.

– To „oczy maga" – powiedziała na głos, chociaż w pokoju nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć i odpowiedzieć.

Motyl siedział jakiś czas, trzepocząc skrzydełkami, potem odleciał, niczym pomarańczowy ognik.

Wzdrygnęła się, jakby coś sobie przypomniała. Zeskoczyła z parapetu. Nieoczekiwanie drzwi otworzyły się przed nią, zanim zdążyła chwycić za klamkę. Do pokoju wtargnęła nieproszona dziewczynka, a raczej panienka, miała bowiem piętnaście lat i jej kształty powoli się zaokrąglały. Buzia jednak wciąż była wyzywająco podlotkowata, pryszczata, niemile arogancka.

– Byłaś w moim pokoju? – spytała panienka zamiast przywitania.

– Zaniosłam ci książki – odparła kobieta z wymuszonym spokojem.

– Prosiłam, żeby nie wchodzić do mej sypialni! – powiedziała dziewczyna, zwężając powieki do dwóch niebieskich szczelin. – Nikt, oprócz pokojówki!

– Uznaj, że jestem pokojówką – zareplikowała kobieta z kwaśnym uśmiechem. – Nie ruszałam twoich rzeczy.

Panienka zacisnęła usta. Kobieta ze smutkiem ją obserwowała. Znajome rysy ukochanego człowieka przeszły dziwną metamorfozę. Dziewczyna wydawała się karykaturą własnego ojca.

Kobieta westchnęła głęboko.

– Gdzie wczoraj byłaś, Alano? W „Północnej krowie"?

– Dlaczego miałabym nie być – parsknęła wyzywająco pannica.

– Ojciec prosił cię przecież…

Dziewczyna obróciła się na pięcie i poszła szybko na schody. Obejrzała się dopiero, gdy zeszła kilka stopni w dół.

– A ty, Tantalo? Spelunki, knajpy… Nigdy tam nie bywałaś?!

– Dziś rano ojciec zabronił odźwiernemu wypuszczać cię z domu – rzuciła smętnie kobieta w stronę dumnie oddalających się pleców.

Dziewczyna potknęła się. Znowu się odwróciła, mierząc rozmówczynię pociemniałymi oczami.

– Co?! To on… tak… Tym gorzej! Przekaż mu, że będzie gorzej!

Zbiegła na dół, zamiatając schodki krajem wygniecionej sukni.

Na dole otwarły się drzwi wejściowe. Lokaj pospieszył do przedpokoju, kłaniając się po drodze z głupawym, szerokim uśmiechem.

– Dobry wieczór, jaśnie panie! Wrócił pan?

Kobieta zdusiła w sobie chęć, by pobiec w ślad za lokajem. Poprawiła w lustrze fryzurę, uszczypnęła policzki, by nie wywoływać zaniepokojenia niezdrową bladością, i dopiero wtedy wyszła, czekając na szczycie schodów, aż białowłosy pan wkroczy na schodki, żółtawe, niczym klawisze fortepianu.

Był to swego rodzaju rytuał. Zawsze tu na niego czekała.

– Dobry wieczór, Tantalo.

– Dobry wieczór, Egercie…

Dobrze, że w wieczornym półmroku nie mógł zobaczyć dokładnie jej twarzy. Chorobliwie bladej twarzyczki z zapadłymi oczyma, czego nie mógł ukryć niewinny podstęp z podszczypywaniem policzków.

– Wszystko w porządku, Egercie?

Jej głos dźwięczał, jak zawsze, ciepłem i spokojem.

Skinął głową. Wzięła go pod ramię, próbując przywołać jakiś nic nieznaczący frazes, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy. On także milczał. W owym milczeniu udali się do oddalonego pokoju, najbardziej przestronnej i jasnej sypialni.

Na stole płonęły świece w lichtarzu. W głębokim fotelu siedziała dama, której nikt nie ośmieliłby się nazwać starą. Czarne cienie kładły się na białej, wstrząsająco pięknej twarzyczce. Ciemne oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń.

– Witaj, Tor – rzekł czule Egert.

Uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

Od trzech lat niczego innego nie robiła. Siedziała, wpatrując się w pustkę, a usłyszawszy znajomy głos, uśmiechała się i kiwała. Jej dusza wędrowała tak daleko, że nawet najbliżsi nie mogli do niej dotrzeć.

– Wszystko w porządku, Torio – dodała spokojnie Tantala. Poczuła, jak we wnętrzu zaciska się bolesny węzeł, ta jej część, która nie lubiła kłamać.

Dama w fotelu znów się uśmiechnęła i skinęła głową.

– Chodźmy – rzekł głucho Egert.

Skinęła po raz trzeci.

Tantala i Egert wyszli, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. W korytarzu cierpliwie czekała opiekunka, strzegąca spokoju pani Torii. Przychodziła na noc, a rankiem zmieniała ją koleżanka, aby zabawiać panią pustymi rozmówkami i czytać jej książki, które jej nic a nic nie obchodzą…