Nikt nie znalazł jednak żadnego śladu takich informacji.
Bishop wskazał fragment druku na jednym z arkuszy.
Numery wniosków CSGEI – Jednostka 44 [18]
– To mi wygląda znajomo.
Pod nagłówkiem ciągnęła się długa lista liczb – prawdopodobnie numerów ubezpieczeń.
– CSGEI – powiedział w zadumie Shelton, usiłując przypomnieć sobie, skąd zna skrót. – Tak, gdzieś słyszałem.
Nagle odezwała się Linda Sanchez:
– No jasne, już wiem: to nasz ubezpieczyciel, Towarzystwo Ubezpieczeniowe Pracowników Administracji Stanu Kalifornia. A dalej pewnie numery ubezpieczeń pacjentów.
Bishop podniósł słuchawkę i zadzwonił do biura CSGEI w Sacramento. Opowiedział specjaliście od odszkodowań o ich odkryciu i spytał, co oznacza znaleziona informacja. Wysłuchał wyjaśnień i uniósł głowę.
– To są ostatnie wnioski za usługi medyczne świadczone pracownikom stanowym. A co to jest „Jednostka 44”? – powiedział do słuchawki.
Po chwili zmarszczył brwi i spojrzał na zespół.
– Jednostka 44 to policja stanowa – biuro w San José. Czyli my. To poufna informacja… jak Phate ją zdobył?
– Jezu – powiedział cicho Gillette. – Spytaj, czy kartoteki tej jednostki są w ISLEnecie.
Bishop przekazał pytanie, a po chwili rzekł:
– Jasne, że są.
– Niech to szlag – syknął Gillette. – Kiedy Phate włamał się do ISLEnetu, wcale nie był tam tylko czterdzieści sekund – cholera, zmienił logi, żebyśmy tak myśleli. Pewnie ściągnął gigabajty danych. Powinniśmy…
– O nie – szepnął nabrzmiały przerażeniem męski głos.
Cały zespół zobaczył, jak Frank Bishop, łapiąc otwartymi ustami powietrze, pokazuje na listę numerów przyklejoną na tablicy.
– Co się dzieje, Frank? – spytał Gillette.
– On zaatakuje Centrum Medyczne Stanford-Packard – wyszeptał detektyw.
– Skąd wiesz?
– Widzicie ten numer ubezpieczenia, drugi wiersz od dołu? To numer mojej żony. Jennie jest teraz w szpitalu.
Do sali, w której leżała Jennie Bishop, wszedł jakiś mężczyzna.
Oderwała wzrok od telewizora, w którym nieuważnie oglądała melodramatyczne zbliżenia twarzy i fryzur bohaterek serialu. Spodziewała się zobaczyć w drzwiach doktora Willistona, ale zjawił się ktoś inny – mężczyzna w granatowym uniformie. Był młody i nosił gęsty czarny wąsik, który nie bardzo pasował do rudo-blond czupryny. Prawdopodobnie zarost miał dodawać powagi jego młodzieńczym rysom.
– Pani Bishop? – Mówił z lekkim południowym akcentem, rzadko słyszanym w tej części Kalifornii.
– Owszem.
– Nazywam się Hellman. Pracuję w ochronie szpitala. Dzwonił pani mąż i prosił, żebym został w pani pokoju. – Dlaczego?
– Nie mówił. Powiedział tylko, żebyśmy pilnowali, aby nikt nie wchodził do sali poza nim, policją i pani lekarzem.
– Dlaczego? – Nie powiedział.
– Czy wszystko w porządku z moim synem? Z Brandonem?
– Nie słyszałem, żeby coś było z nim nie w porządku. – Dlaczego Frank nie zadzwonił bezpośrednio do mnie? Hellman bawił się zawieszonym na pasie pojemnikiem z gazem.
– Pół godziny temu zepsuły się telefony w całym szpitalu. Właśnie je naprawiają. Pani mąż połączył się z nami przez radio, przez które rozmawiamy z karetkami.
Jennie miała w torebce telefon komórkowy, ale zobaczyła na ścianie ostrzeżenie, aby nie używać komórek w szpitalu – ponieważ czasem sygnał zakłócał pracę rozruszników serca i innych urządzeń.
Strażnik rozejrzał się, a potem przysunął do łóżka krzesło i usiadł. Jennie nie patrzyła na niego, lecz czuła na sobie jego badawczy wzrok, jak gdyby chciał zajrzeć w rozcięcie koszuli w kropki i zobaczyć jej piersi. Posłała mu piorunujące spojrzenie, ale zdążył odwrócić wzrok.
Do sali wszedł doktor Williston, krągły, łysiejący mężczyzna pod sześćdziesiątkę.
– Witaj, Jennie, jak się czujesz tego ranka?
– W porządku – odparła niepewnie.
Lekarz zauważył strażnika i uniósł pytająco brwi.
– Detektyw Bishop prosił mnie, żebym został z jego żoną w sali – wyjaśnił pospiesznie młodzieniec.
Doktor Williston zlustrował go i spytał: – Pracuje pan w ochronie szpitala?
– Tak jest.
– Czasem miewamy kłopoty z powodu spraw, nad którymi pracuje Frank – powiedziała Jennie. – Woli być ostrożny.
Lekarz skinął głową i uśmiechnął się pokrzepiająco.
– No dobrze, Jennie. Badania nie potrwają długo, ale najpierw chcę ci powiedzieć, co zamierzamy zrobić i czego będziemy szukać. – Pokazał opatrunek na ramieniu, w miejscu, gdzie zrobiono jej zastrzyk. – Widzę, że krew już pobrali, tak więc…
– Nie. To po szprycy.
– Po czym?
– No, po zastrzyku.
– Jak to? – spytał, marszcząc brwi.
– Dwadzieścia minut temu. Podobno na pana polecenie.
– Nie ordynowałem żadnego zastrzyku.
– Ale… – Poczuła przeszywający dreszcz strachu, lodowaty jak lek płynący w jej żyłach. – Pielęgniarka miała wydruk komputerowy… wynikało z niego, że to pan kazał zrobić zastrzyk.
– Co to za środek? Powiedziała ci? Tracąc w panice oddech, wyszeptała: – Nie wiem. Doktorze, dziecko…
– Nie martw się – rzekł. – Wszystkiego się dowiem. Która to pielęgniarka?
– Nie zauważyłam nazwiska. Niska, krępa, ciemnowłosa. Latynoska. Miała wózek. – Jennie zaczęła płakać.
Strażnik się nachylił.
– Coś się stało? Mogę coś dla pani zrobić?
Oboje nie zwrócili na niego uwagi. Mina lekarza śmiertelnie ją przeraziła, on też wpadł w panikę. Nachylił się nad nią, wyciągając latarkę. Zaświecił jej w oczy i zmierzył puls. Potem zerknął na monitor.
– Puls i ciśnienie trochę podwyższone. Ale na razie nie ma powodów do obaw. Pójdę sprawdzić, co się stało.
Wybiegł z sali.
Na razie nie ma powodów do obaw…
Strażnik wstał i zamknął za nim drzwi.
– Nie – zaprotestowała. – Niech zostaną otwarte.
– Przykro mi – odparł. – Ale tak kazał mąż.
Usiadł z powrotem, przysuwając krzesło bliżej łóżka.
– Trochę tu cicho. Może dam głośniej telewizor? Jennie nie odpowiedziała.
Na razie nie ma powodów do obaw…
Strażnik wziął pilota i zrobił głośniej. Przełączył telewizor na inny serial i wygodnie usiadł na krześle.
Jennie znów poczuła na sobie jego wzrok, ale prawie nie zwracała uwagi na strażnika. Myślała tylko o dwóch rzeczach: o okropnym lodowatym zastrzyku i o dziecku. Zamknęła oczy, modląc się, żeby wszystko dobrze się skończyło, i tuląc wypukłość brzucha, gdzie spoczywało dwumiesięczne maleństwo – może spało, może unosiło się bez ruchu, słuchając oszalałego bicia serca matki, które na pewno wypełniało teraz jego cały ciemny świat.
Rozdział 0010000l/trzydziesty trzeci
Zesztywniały i zirytowany agent Departamentu Obrony Arthur Backle przysunął sobie bliżej krzesło, by mieć lepszy widok na komputer Wyatta Gillette’a.
Na dźwięk skrzypnięcia krzesła na linoleum haker zerknął przelotnie w stronę agenta, ale zaraz wrócił wzrokiem na ekran, nie przerywając stukania. Jego palce zdawały się fruwać na klawiaturze.