Выбрать главу

Joanna Chmielewska

Babski Motyw

– Ty, słuchaj – powiedziała już w progu mojego domu wracająca ze służbowego spotkania Martusia. – Jakaś baba leży pod wierzbą koło twojego śmietnika. To śmietnik chyba, nie?

Rzuciłam okiem w kierunku wierzby. Ściemniało się już nieco.

– Teoretycznie śmietnik, chociaż nie mam jeszcze umowy ze śmieciarzami. Bo co?

– Bo mówię, baba leży.

– No to co?

– To może powinno się coś zrobić? Może ona pijana?

Wciąż jeszcze sens informacji do mnie nie docierał. Zła byłam.

– No i cóż takiego, żałujesz jej? Niech sobie wytrzeźwieje w zieleni. Nikt jej tam chyba nie przejedzie? Wzdłuż leży czy w poprzek?

Martusia z roztargnieniem rozejrzała się po przedsionku, powiesiła torbę na wieszaku, rzuciła na szafeczkę stos teczek i zaczęła zmieniać własne obuwie na moje ranne pantofle.

– Tak jakoś geometrycznie zgięta. Ale nie, daleko nie wystaje. Słuchaj, czy ciebie to wcale nie obchodzi? Ostatecznie to jest twój dom, twój śmietnik i twoja wierzba!

– Wierzbie nie zaszkodzi, w środku rośnie. A co do baby…

Zawahałam się. Gdybym nie była taka zła z różnych przyczyn, zainteresowałabym się z pewnością normalnie, jak człowiek. Ale złość jeszcze we mnie tkwiła solidnie i byłam przeciwna światu, babie, a nawet własnej wierzbie, która, jak Bóg na niebie, żadnych złośliwości nigdy mi nie robiła. No, poza tym, że raz spróbowała walnąć mnie w oko, tu jednakże zawiniłam raczej ja.

Martusia niezdecydowanie utkwiła w progu kuchni.

– A może byś ją chociaż poszła zobaczyć? Bo potem będzie, że ja mam jakieś zwidy albo co. Gdyby leżała u mnie, przynajmniej wyjrzałabym przez okno.

– Przez moje okno tamtego miejsca nie widać. No dobrze, mogę spojrzeć…

I nagle ożywiłam się.

– Czekaj, zrobię jej fotografię! Na wszelki wypadek. Żeby nie było, że też latają po mnie zwidy, a poza tym dosyć mam już tego zajmowania parkingu pod moim ogrodzeniem! Gdzie aparat…?

Obie wyszłyśmy na zewnątrz w rannych pantoflach, na szczęście było sucho, a śmietnik znajdował się o dziesięć metrów od furtki. Aparat fotograficzny otworzyłam po drodze.

Rzeczywiście, pod drzwiczkami mojego śmietnika leżała trochę skulona postać ludzka, robiąca wrażenie kobiety. W czarnych spodniach, czegóż te baby tak uporczywie noszą spodnie…? Wpadły w szał na tle emancypacji, niech im będzie, chcą rządzić, też niech im będzie, ale do rządzenia wszak służy całkiem inna część ciała, nie ta od spodni, mogłyby rządzić i w kieckach… Rude włosy zasłaniały jej twarz, a spod spodni wystawały pantofle na wysokich obcasach, a…! To stąd wrażenie kobiety, włosy o niczym nie świadczą, ale na takich obcasach mężczyźni jeszcze nie chodzą. Chwalić Boga, nie potrafią, dobre i tyle… Zrobiłam dwa zdjęcia, błyskając fleszem, po czym, z dużym oporem, zgodziłam się pomyśleć. Martusia stała za moimi plecami.

– Ona jakoś źle wygląda, wiesz? – zakomunikowała z niesmakiem. – Jeśli jest chora, będziemy robić za nieludzkie potwory.

– Jeśli nie jest przestępczynią, humanitaryzm w stosunku do niej nie obowiązuje ani nas, ani nikogo – odparłam zimno. – Tylko złoczyńcę w tym kraju należy oszczędzać, chronić i ratować. Mogę gdzieś zadzwonić, o ile ta parszywa komórka z czymkolwiek mnie połączy. Musiałaś ją zobaczyć?

– Nie – wyznała Martusia natychmiast. – Ale jakoś wpadła mi w oko i z ciekawości podeszłam…

– A mało że wierzba zwisa, to jeszcze zielskiem przykryta. To piołun i lebioda, sama je wyrwałam z tej górki piasku, którą widzisz, piasek mój, i wcale nie piasek, tylko tak zwana ogrodnicza ziemia.

– I przykryłaś ją…?

– Kogo? Tę ziemię?

– Nie. Tę facetkę.

– Naprawdę myślisz, że ona tu leży od trzech tygodni? Zielska wyrwałam trzy tygodnie temu! Widzisz przecież, że suche!

– Ja się nie znam na zielskach – westchnęła Martusia żałośnie. – Ale masz rację, że zasłaniają. Trochę.

Stałyśmy przez chwilę, wpatrzone w leżącą postać.

– Tadeusz dzisiaj będzie? – spytała nagle Martusia.

– Będzie, cholera, ale późno, już był i pojechał, dlatego jestem wściekła, drugi raz muszę autoryzować kretyństwa. Witek też będzie, czego on mi truje alarmami, czy tych rzeczy oni nie potrafią załatwić beze mnie…?!

– Przecież to ty musisz zapłacić!

– No to zapłacę, czyś ty widziała, żebym ja dzień w dzień żarła kawior, bażanty w maladze i ostrygi…?!

– Ostrygi widziałam…

– Przecież nie tu! We Francji! Nad Atlantykiem! Tam są tańsze niż kartofle!!!

– Są, są, z pewnością – zgodziła się Martusia pośpiesznie – ale co to ma do rzeczy?

– A to, że na żarcie nie wydaję! Futro u mnie widziałaś?!

– Nie wiem, czy tę kurteczkę można nazwać futrem…

– Po kosmetyczkach nie latam, odzież mam w nosie, na biżuterię kicham, dzikich ryków muzyki rąbanej za próg domu nie wpuszczę, pół litra wódki stoi u mnie trzy lata, a szampan leży od zeszłego roku! To na co ja mam wydawać pieniądze…?!

– Piwo… – podsunęła Martusia nieśmiało.

– Zgłupiałaś? Ile tego piwa? Trzy cysterny?! I gdzie je zmieszczę? Ono mi w ogóle szkodzi, bez ciebie prawie do ust nie biorę! No dobrze, wino – ugięłam się nagle.

– Owszem, drogie, ale gdybym trąbiła flachę dziennie, stałabyś teraz nad moim grobem, dawno byś stała, bo też nadmiar mi szkodzi. To co, oni naprawdę mają obawy, że znienacka pożałuję na cholerne alarmy?!

– I na co ci właściwie alarmy, skoro rzeczywiście tych rzeczy dla złodziei prawie wcale nie masz…?

– Bo złodzieje głupie – wyjaśniłam ponuro. – Myślą, że mam, możliwe, że normalna baba by miała. Za to mam komputer z zawartością, dla nich do bani, a dla mnie reszta życia. Na tę idiotyczną stałą dyskietkę nie umiem nagrywać, to znaczy umiem, ale zapominam, jak to się robi, i nie mam do tego cierpliwości. No i samochód, żeby to piorun trafił, czego oni się tak czepiają akurat moich samochodów…?

– Będziemy tutaj i w tej chwili…?

Stałyśmy cały czas na utwardzonym kawałku żwirku pod moim ogrodzeniem, o dwa metry od leżącej przy śmietniku postaci, zapomniawszy prawie, dlaczego tu stoimy.

Zreflektowałam się.

– Myślisz, że ona jest żywa? – spytałam podejrzliwie, rzucając okiem na postać.

– Bo nie wiem, gdzie dzwonić, policja czy pogotowie?

– Nie będę sprawdzać za skarby świata! – zarzekła się Martusia gwałtownie.

– Chcesz, to ją macaj sama…

– Nie chcę.

– To tam zadzwoń, z czym cię połączy. Tu musimy czekać czy możemy w domu?

– Telefon leży w domu, co rozstrzyga sprawę. A propos, jak załatwiłaś…?

W kuchni nastąpił dalszy ciąg programu. Moja komórka miała jako tako możliwy zasięg albo w kuchni, albo na tarasiku przed domem z drugiej strony, ale na tarasiku czekały dzikie koty, które każde moje wyjście na zewnątrz traktowały jak ukazanie się kelnera z tacą w doskonałej restauracji. Nie miałam teraz głowy do kotów, zamierzałam nakarmić je później, wolałam kuchnię, Martusia zaś, która przyjechała z Krakowa na dwa dni w celu załatwienia spraw służbowych, zgłodniała nieco po emocjach i obsłużyła się sama, przyrządzając sobie posiłek, złożony z bobu i kawalątka nogi uduszonego kurczaka. Nieśmiało bąknęła coś o sałacie, ale sałaty nie było i z warzyw poradziłam jej plasterek cytrynki. Dzwoniłam pod numery alarmowe na zmianę, aż w końcu połączyło mnie z policją. Przedstawiłam się grzecznie i powiedziałam:

– Przykro mi, że ciągle państwu truję, ale pogotowie mi się rozłącza, a pod moim domem leży jakaś obca osoba, płci prawdopodobnie żeńskiej, nie wiem w jakim stanie, i liczę na to, że policja sprowadzi także lekarza. Tu nie ma stacjonarnych telefonów, więc zróbcie coś, bo może trzeba szybko. Mój numer komórki ma chyba cała policja w Warszawie…

Przez ten czas Martusia powiedziała:

– O kurczę, jaki dobry bób! Świetny kurczak! Wiesz, że na zimno z cytryną to całkiem niezły pomysł…? Mogę sobie wziąć piwo…? Więc słuchaj, to prawie cud, sama sobie nie wierzę, zostawiłam im scenopis, omawialiśmy go nawet, wejdę w to, podpisanie umowy przewidują na przyszły tydzień, gdzie ten Tadeusz cholerny, niech on tego dopilnuje, przecież i ciebie to dotyczy, ja przyjadę, jeśli ci to nie przeszkadza…

Zważywszy, iż wszystko mówiła z przerwami, na ostatnie zdanie mogłam odpowiedzieć.

– Nawet się bardzo ucieszę, bo ty o poranku jesteś jak skowronek. Umówię cię z weterynarzem i złapiecie chociaż jednego kota.

Martusia omal się nie zadławiła.

– Ty kota masz…?

– Trzynaście, ściśle biorąc, ale dwa nie wchodzą w rachubę. Cztery już załatwione, nie, pięć, więc zostaje osiem, z czego jeden pilny. Nie, źle mówię, sześć. Chociaż nie wiem, czy nie siedem, bo tak prawdę mówiąc, nie mogę się ich doliczyć i liczba jest zmienna. Ale tę jedną sztukę trzeba złapać koniecznie.

Martusia z lekkim wysiłkiem przełknęła ostatni kawałek kurczaka i podniosła się ze stołka. Siedziała przedtem bardzo niewygodnie, jakoś tak bokiem, jedząc, nie wiadomo dlaczego, przy bufecie kuchennym, zamiast przy normalnym stole.

– I z tą jedną sztuką co zamierzasz zrobić? – spytała ostrożnie, wstawiając talerzyk do zlewozmywaka. – Przyrządzić…?

– Nie pchaj tego do zlewu, tu jest zmywarka. Ubezpłodnić, o ile okaże się kotką. Inaczej w przyszłym roku miałabym tu sto czterdzieści osiem kotów, policzyłam.

A małych kociąt topić nie będę, prędzej się sama utopię, więc trzeba to załatwić operacyjnie, pod narkozą.

– A dlaczego sama nie złapiesz?

– Bo mnie się już nie boją i nie mogę zawieść ich zaufania…

Kwestią kotów zajęłyśmy się tak, że o babie pod śmietnikiem zapomniałyśmy kompletnie i wizyta policji ogromnie nas zaskoczyła. Nagle pojawiło się ich trzech, w tym znajomy prawdopodobnie komisarz, uparcie nie mogłam połapać się w ich szarżach, bo zbyt długo przywykałam do sierżantów, poruczników, kapitanów, majorów i pułkowników. W dodatku pojawiali się po cywilnemu, co tym bardziej zaciemniało sprawę. Ale miałam wrażenie, że to komisarz, załatwiał już ze mną parę drobnostek z racji niezwykłego upodobania złodziei do mojego samochodu. Jakby innych toyot na świecie nie było…!