Выбрать главу

Znowu głosy!

Słyszał głosy gdzieś daleko, daleko, ale nie był w stanie odpowiedzieć. Czasami zdawało mu się, że odpowiada, ale nic nie wskazywało na to, by z jego ust wydobywał się jakiś dźwięk. Był taki zmęczony, taki zmęczony. Pragnął jedynie spać.

Ci ludzie, którzy co jakiś czas przychodzą i chcą zmusić jego wargi do… Irytowali go, ale nie potrafił się bronić. Coś, jakby zupa mleczna, spływało mu do ust, i musiał to przełykać. Było niesmaczne, mdłe i kleiste, nie chciał tego jeść, ale oni się upierali. Nie dawali za wygraną, dopóki nie wlali w niego trochę tego płynu. Najczęściej zupa wpadała nie tam, gdzie trzeba, i zaczynał się krztusić.

Co to się stało? Gdzie on teraz jest i dlaczego jego umysł nie chce pracować? Jak wielokrotnie przedtem, kiedy już, już świtała mu w głowie jakaś wyraźniejsza myśl, nagle ulatniała się jak strzęp mgły w podmuchu wiatru.

Nie pamiętał nawet, kim jest, i nie był w stanie sobie tego przypomnieć. Od czasu do czasu krążyły mu w głosie jakieś nazwiska i twarze, ale zanim zdążył cokolwiek zrozumieć, wszystko rozpływało się w tej mgle, która otulała jego mózg.

Jest ktoś, komu należy… przesłać wiadomość?

Nie. Nie, znowu się wszystko rozpłynęło.

Pewnego dnia pojawił się jakiś nowy głos. Władczy i stanowczy, nigdy przedtem go nie słyszał. Wciąż miał trudności ze zrozumieniem tego, co one mówią, te wszystkie głosy krążące w jakiejś pustej przestrzeni wokół niego. Potrafił wyłowić tylko niektóre proste słowa. Mówią tak szybko i niewyraźnie, tak to odbierał.

Ale ten nowy głos mówił głośno i wyraźnie, choć także posługiwał się owym dziwacznym językiem. Rozumiał go dużo lepiej.

Człowiek o władczym głosie mówił coś o błędnym leczeniu. Tu potrzebne jest bla-bla-bla, a jedzenie jest złe, od tej brei nikt chyba nie wyzdrowieje. Tak, tak, oczywiście, to dobry szpital, uspokajał donośny głos, ale czegóż można się spodziewać na takiej prowincji, oczywiście, że nie dostali bla-bla-bla.

Upłynęło znowu trochę czasu, nie wiedział ile. Ale nagle uświadomił sobie, że czuje się lepiej. Może dlatego, że jedzenie dostawał smaczniejsze? Nie był już teraz tak śmiertelnie zmęczony. I powieki też nie ciążyły jak z ołowiu. Pewnego dnia mógł nawet podnieść rękę. Ale odczuwał to jakoś dziwnie, jakby mu coś przeszkadzało, a może ręka nie jest cała?

Zaczynał sobie coś przypominać. Słabe, niewyraźne migawki. Bardziej wyraźne stawało się wspomnienie lęku przekraczającego wszelkie pojęcie. Lęk o kogoś innego, kogo kochał. I o kogoś jeszcze, kto powinien dostać wiadomość. Ktoś, kto poruszał jego serce, ktoś, o kim myśl była taka bolesna, tyle ciepła żywił dla tego małego… tego małego…? Nie, wspomnienia znowu się ulotniły.

Powieki…

Czyjś krzyk w pobliżu:

– Wezwijcie doktora! On otwiera oczy!

Szum i hałasy wokół.

I jakiś głos:

– Słyszysz mnie? Słyszysz, co mówię?

Głos brzmiał irytująco blisko, krzyczał tuż przy jego twarzy:

– Słyszysz mnie?

Próbował znowu otworzyć oczy, ale mu się nie udało. Próbował poruszyć palcem, ale palca chyba nie było na miejscu.

– Patrzcie, patrzcie, on porusza ustami! Chce coś powiedzieć!

– Siostro, proszę przynieść coś mocniejszego! Trochę wódki!

Szczypało go i piekło w wargi. Ale wywoływało też przyjemne uczucie. Dobrze znany smak. Cofnął się. Wykręcał głowę. Wiedział skądś, że tego mu nie wolno.

Kilka kropel jednak spłynęło do gardła. Zakrztusił się, z trudem chwytał dech. Dochodził do siebie.

Teraz jakoś łatwiej było otworzyć oczy.

Jaki straszny, brudny sufit. Widział go już przedtem, więc jednak od czasu do czasu musiał odzyskiwać przytomność. Pochylone nad nim twarze przyglądały mu się niespokojnie. Wszystkie całkiem obce. Zatrzymał wzrok na surowej, ale pełnej życzliwości twarzy kobiecej. Nie była już młoda, ale ona zrozumie, pomyślał. Wiedział to. Kobieta odnosiła się do niego z sympatią. Wszystkie kobiety miały na sobie fartuchy pielęgniarskie i czepki.

Próbował coś powiedzieć, ale zamiast głosu zdołał wydobyć z gardła jedynie jakieś skrzypienie. Nieustannie, uparcie, patrzył na tę jedną kobiecą twarz. W końcu udało mu się wykrztusić:

– Gdzie ja jestem?

Kobieta odpowiedziała zrozumiale:

– Jesteś w Thisted, w Danii. Czy ty jesteś Norwegiem?

Zastanowił się chwilę.

– Tak. Tak mi się wydaje.

Zgromadzeni przy łóżku popatrzyli po sobie.

– No tak, Norweg! Ale tamta mówi całkiem niezrozumiale.

Jaka tamta? chciał zapytać, ale jego siły się wyczerpały i leżał bez ruchu. Nie zauważał, co robią, jak nim potrząsają, żeby mu przywrócić świadomość i dowiedzieć się czegoś więcej.

Minęło kilka dni i nocy, zanim znowu zdołał podnieść powieki, tyle że tym razem na dłużej. Owa surowo spoglądająca, choć życzliwa pielęgniarka przychodziła do niego w równych odstępach czasu i próbowała nawiązać kontakt, ale był zbyt zmęczony, zbyt wyczerpany i wycieńczony.

Kiedy przyszła znowu pewnego ranka, doznał wrażenia, że te jego poszarpane strzępy wspomnień już nie są takie płynne, że jakby łatwiej je zatrzymać.

Było coś, o co musiał ją zapytać.

– Ta… druga? – wykrztusił ochryple.

– Jaka druga? – zapytała pielęgniarka.

Ale on już stracił wątek.

Z wolna obrazy powracały. I lęk. Nie o siebie, lecz o kogoś innego, kogo trzymał w ramionach. O kogoś, kto umierał. On musiał tego kogoś chronić. Dzień i noc starał się chronić…

Mróz, pragnienie…

Zmarzł tak straszliwie.

Przeniknęło go jakieś budzące trwogę wspomnienie. Woda! Woda, woda, wszędzie lodowato zimna słona woda. Nienawidził jej, bo chciała mu zabrać kogoś, kogo kochał.

Ale nienawiść nie była najsilniejszym uczuciem. Większa od niej była czułość dla tej, którą trzymał w ramionach.

– Belinda! – powiedział głośno.

Pielęgniarka stała przy łóżku. Pochyliła się nad nim natychmiast.

– Co powiedziałeś?

– Belinda. Ona ma na imię Belinda.

– Kto?

– Moja żona. Którą trzymałem w ramionach. Gdzie ona jest? Czy żyje? Ja muszę…

Był ogromnie wzburzony, to mogło mu zaszkodzić.

– No, no, spokojnie, spokojnie – mówiła pielęgniarka i trzymała go, żeby nie wstawał.

– Ta druga! Rozmawialiście o kimś drugim – wykrztusił, czując, że siły znowu go opuszczają, i wpadał w rozpacz, bo przecież musi się dowiedzieć, musi, zanim znowu straci przytomność.

Pielęgniarka usiadła na łóżku i powiedziała stanowczo:

– Posłuchaj mnie, młody człowieku…

Nie wydawało mu się, żeby był specjalnie młody, ale mimo to uspokoił się. Uznał, że tak jest dla niego najlepiej.

Pielęgniarka mówiła dalej:

– Przypłynąłeś tu w małej łódce. Właściwie w szalupie. Z kutra rybackiego dostrzeżono twoją łódź dryfującą wzdłuż wybrzeża. Było was tam czworo, ale dwoje już nie żyło. Zamarzli na śmierć. Przeżyłeś ty i jeszcze jedna kobieta.

– Czy ja ją trzymałem w ramionach? – przerwał jej niecierpliwie.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ona jest w naszym szpitalu, tylko że w głowie jej się pomieszało i niczego nie pamięta. I trudno się dziwić, po takich przejściach.

Belinda? Ta mała, cudowna istota nigdy nie miała szczególnie mocnej głowy. Ale było tak dlatego, że po prostu urodziła się nieco mniej niż inni uzdolniona. Nigdy jednak nie można było powiedzieć, że rozum jej się miesza.