Выбрать главу

Przede mną postępował Paulie z sikawką w rękach. Kilku kolegów pomagało mu taszczyć gruby, nabrzmiały wodą wąż. Dla jednego człowieka byłby to ciężar ponad siły. Oczyściliśmy schody i weszliśmy po nich na piętro. Ogień nawet nas nie liznął. Chcieliśmy wypchnąć go przez tę dziurę w dachu, którą wybił Red. Jak u każdej uwięzionej istoty, tak i tutaj działa naturalny instynkt – ogień chce uciekać.

Ruszyłem na czworakach wzdłuż korytarza. Matka powiedziała mi, że to będą trzecie drzwi po prawej. Ogień przemykał się pod sufitem, po drugiej stronie korytarza; uciekał w stronę otworu. Kiedy zaatakowano go pianą, gęsty biały opar pochłonął moich kolegów.

Drzwi do sypialni dziewczynki były otwarte. Wpełzłem do środka, wołając małą po imieniu. Niczym magnes przyciągnął mnie duży kształt majaczący pod oknem, ale okazało się, że to tylko olbrzymi pluszowy miś. Zajrzałem do szaf i pod łóżko. Nikogo.

Wróciłem na korytarz, potykając się o wąż gruby niczym pięść dorosłego mężczyzny. Człowiek potrafi myśleć, ogień nie. Można przewidzieć, którędy pójdzie ogień; zachowania dziecka przewidzieć nie sposób. Dokąd ja bym uciekał, gdybym umierał ze strachu?

Zacząłem szybko przeglądać pokoje, jeden po drugim. Pierwszy był cały różowy – pokój dziecięcy. W drugim na podłodze i na piętrowych łóżkach leżało mnóstwo małych samochodzików. Trzecie drzwi nie prowadziły do pokoju, tylko do schowka. Sypialnia rodziców znajdowała się na drugim końcu korytarza.

Gdybym był dzieckiem, chciałbym do mamy.

W tej sypialni kłębił się gęsty czarny dym, którego nie było w innych pokojach. Ogień wypalił szczelinę pod drzwiami. Otworzyłem je, świadomy tego, że wchodząc, wpuszczam powietrze, czego robić nie wolno, ale nie miałem wyjścia.

Tak jak się spodziewałem, próg, przedtem ledwo się tlący, buchnął płomieniem, który momentalnie wypełnił prostokąt drzwi. Wbiegłem do środka jak szarżujący byk. Czułem, jak drobinki żaru spadają mi na hełm i kurtkę.

– Luisa! – zawołałem. Macając rękami ściany, obszedłem cały pokój, znalazłem szafę, uderzyłem w drzwi. Jeszcze raz wykrzyknąłem imię dziewczynki.

Ze środka dobiegło stuknięcie, ciche, lecz wyraźne.

– Możemy mówić o szczęściu. – Julia Romano na pewno nie spodziewała się usłyszeć ode mnie czegoś takiego. – Kiedy zanosi się na dłuższy pobyt w szpitalu, siostra Sary opiekuje się dziećmi. Przy krótszych wymieniamy się. Sara zostaje z Kate w szpitalu, a ja siedzę z dziećmi, albo na odwrót. Teraz mamy łatwiej, bo są już na tyle duże, że mogą zostawać same.

Julia zapisuje coś w notesie. Nachodzi mnie nieprzyjemna myśl, od której aż zaczynam wiercić się na krześle. Anna ma dopiero trzynaście lat – a jeśli to za mało, żeby zostawać samej w domu? Być może takie jest zdanie opieki społecznej, ale oni nie znają Anny, która okres dojrzewania ma już dawno za sobą.

– Czy z Anną wszystko w porządku? – pyta Julia.

– Gdyby tak było, nie pozwałaby nas chyba do sądu – odpowiadam z wahaniem. – Sara twierdzi, że Annie brakuje naszej troski.

– A pan co o tym myśli?

Żeby zyskać na czasie, nabieram widelcem porcję omleta. Chrzan okazał się nadzwyczaj dobrym dodatkiem. Podkreślił smak skórki pomarańczowej. Mówię o tym Julii.

Julia kładzie serwetkę obok swojego talerza.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Bo nie było wcale proste. – Odkładam sztućce, bardzo ostrożnie. – Ma pani brata albo siostrę?

– I to, i to. Sześciu starszych braci i siostrę bliźniaczkę.

Gwiżdżę z podziwem.

– Ma pani cierpliwych rodziców.

Wzruszenie ramionami.

– To dobrzy katolicy. Nie wiem, jak im się to udało, ale nigdy żadne z nas nie czuło się zaniedbane.

– Zawsze tak pani uważała? – pytam. – A może jako dziecko miała pani jednak wrażenie, że rodzice mają swoich ulubieńców?

Przez jej twarz przemyka ledwo uchwytny cień. Czuję wyrzuty sumienia, że postawiłem ją w niezręcznej sytuacji.

– Wiadomo, że każde z dzieci trzeba kochać jednakowo, ale nie zawsze się to udaje – mówię, wstając z krzesła. – Ma pani jeszcze trochę czasu? Chciałbym pani kogoś przedstawić.

Zeszłej zimy wezwano nas do człowieka, który mieszkał pod miastem. Znalazł go robotnik wynajęty do przekopania drogi przed jego domem i to właśnie on zadzwonił po pomoc. Wszystko wskazywało na to, że poprzedniego wieczoru mężczyzna poślizgnął się, wysiadając z samochodu, upadł i przymarzł do żwirowego podjazdu. Robotnik myślał, że to zaspa i mało brakowało, a najechałby na niego.

Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, mężczyzna leżał na mrozie już ósmą godzinę. Zmarzł na kość i przypominał sopel lodu, a na dodatek nie można było wyczuć pulsu. Nogi miał zgięte w kolanach; pamiętam, że kiedy w końcu oderwaliśmy go od ziemi i ułożyliśmy na noszach, jego nogi sterczały w górze. Zanieśliśmy go do karetki, maksymalnie rozkręciliśmy ogrzewanie i zaczęliśmy rozcinać na nim ubranie. Zanim zdążyliśmy wypełnić formularze potrzebne do wezwania pogotowia i odesłania go do szpitala, facet usiadł o własnych siłach i zaczął z nami rozmawiać.

Dlaczego wam o tym opowiedziałem? Żebyście wiedzieli, że cuda się zdarzają – niezależnie od waszych przekonań.

To, co teraz powiem, zabrzmi banalnie, ale to prawda: zostałem strażakiem przede wszystkim po to, żeby ratować ludzi. Tak więc kiedy wyszedłem już z płonącego domu, niosąc w ramionach małą Luisę, przepełniało mnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dziewczynka słaniała się na nogach. Ratownik z ekipy pogotowia, która przyjechała w drugim wozie, musiał podać jej tlen. Kasłała i była w szoku, ale wyglądało na to, że dojdzie do siebie.

Ogień prawie już wygasł; chłopcy weszli do środka, żeby się zorientować, co da się jeszcze uratować. Dym przesłonił nocne niebo ciemnym welonem; szukałem Skorpiona, ale nie mogłem dostrzec ani jednej gwiazdy z tej konstelacji. Zdjąłem rękawice i przetarłem oczy, które, jak wiedziałem, będą mnie piec jeszcze przez długi czas.

– Dobra robota – powiedziałem do Reda, który zwijał wąż.

– Udana akcja ratownicza, kapitanie! – zawołał w odpowiedzi.

Poszłoby lepiej, rzecz jasna, gdybym znalazł Luisę w pokoju dziecinnym, tak jak mówiła jej matka. Z dziećmi jest jednak taki kłopot, że nigdy nie ma ich tam, gdzie powinny być. Zanim się człowiek obejrzy, już mała jest w szafie, choć jeszcze przed chwilą była w sypialni; zanim się człowiek obejrzy, już ma trzynaście lat, choć jeszcze przed chwilą miała trzy. Bycie rodzicem to coś podobnego do tropienia śladów; rodzic nieustannie śledzi swoje dziecko i może mieć tylko nadzieję, że nie zniknie mu ono z oczu na dobre, że zawsze będzie mógł przewidzieć jego następny ruch. Zdjąłem hełm i poruszyłem zesztywniała szyją, przyglądając się szkieletowi budynku, który kiedyś był domem. Nagle poczułem na dłoni dotyk czyichś palców. Stała przede mną kobieta, która tutaj mieszkała. W oczach miała łzy, a w ramionach wciąż jeszcze tuliła swoje najmłodsze dziecko. Reszta gromadki siedziała w naszym wozie pod okiem Reda. Kobieta, nie mówiąc ani słowa, uniosła moją dłoń do ust. Po jej policzku przesunął się rękaw mojej kurtki, zostawiając czarny pas sadzy.

– Nie ma za co – powiedziałem.

W drodze powrotnej do remizy poprosiłem Cezara, żeby nadłożył trochę drogi, tak byśmy przejechali moją ulicą. Jeep Jessego stał przed domem, na moim miejscu. W żadnym z okien nie paliło się światło. Wyobraziłem sobie Annę leżącą w łóżku z kołdrą naciągniętą aż pod samą brodę; wyobraziłem sobie puste łóżko Kate.

– Już, Fitz? – zapytał Cezar.

Wóz ledwie się toczył, a na wysokości mojego podjazdu niemalże przystanął.