Выбрать главу

Zachowanie się Urma jest zależne od jego „mózgu” — niezwykle skomplikowanego i precyzyjnego aparatu z germano-platynowej piany i ferrytu. Jeżeli zwykła maszyna matematyczna posiada dziesiątki tysięcy tryggerów — podstawowych komórek otrzymujących, przechowujących i przekazujących sygnały, to w mózgu Urma było czynnych około osiemnastu milionów komórek logicznych. Zawarty w nich był program na mnóstwo sytuacji, na najprzeróżniejsze zmiany warunków, przewidziane wykonanie wielkiej liczby wszelakich operacji. Co mogło oddziałać na ten mózg, na program? Promieniowanie silnika atomowego?

Nie, silnik jest osłonięty mocnym zabezpieczeniem z cyrkonu, gadolinu i stali borowej.

Praktycznie przez to zabezpieczenie nie może przedrzeć się ani jeden neutron, ani jeden promień gamma kwant. A więc receptory? Nie, receptory jeszcze dziś wieczór były w idealnym porządku. To znaczy, że tajemnica musi kryć się w samym „mózgu”. Program.

Nowy, skomplikowany program. Piskunow sam kierował programowaniem. Programowanie…

i… No, tak, to nie może być nic innego! Piskunow wyprostował się powoli.

— Odruch samorzutny! — powiedział. — Oczywiście, że to odruch samorzutny! Idiota!

Kostienko spojrzał na niego z przerażeniem.

— Nie zrozumiałem…

— A ja zrozumiałem. Jasna rzecz… Ale kto mógł coś podobnego przewidzieć! Wszystko tak dobrze szło…

— Patrzcie! — krzyknął nagle Kostienko.

Krzyknął i zerwał się na równe nogi. Czarnoszare niebo nad instytutem rozjarzyło się nagle błękitnym blaskiem i na tle tego blasku w tumanie zawieruchy wystąpiły zdumiewająco wyraźnie i równocześnie jak gdyby nierealne kontury budynków. Nikły łańcuszek świateł, ciągnących się wzdłuż ogrodzenia instytutu zamigotał i zgasł.

— To transformator! — powiedział Piskunow ochrypłym głosem. — Podstacja znajduje się naprzeciwko wieży reaktora. Tam jest Urm… i straż…

— Biegnijmy! — zawołał Kostienko.

Pobiegli. Nie było to jednak takie proste. Dmący w twarz wiatr zwalał z nóg, wpadali w doły zasypane suchym śniegiem, przewracali się, zrywali i przewracali znowu.

— Prędzej! Prędzej! — przynaglał Piskunow.

Łzy wyciśnięte przez wiatr i zdenerwowanie spływały mu po twarzy, zastygały na rzęsach w kształcie mglistych kryształków, przesłaniały wzrok. Piskunow chwycił Kostienkę za rękę i wlókł go za sobą, nie przestając powtarzać ochrypłym głosem:

— Prędzej! Prędzej!

Błyskawice nad instytutem zauważono również w osiedlu mieszkaniowym. Zawyła alarmująco syrena, w oknach straży na krańcu osiedla zabłysło światło, polem przeleciał oślepiający promień reflektora. Wyrwał z mroku zaspy śniegowe, ażurowe kontury masztów wysokiego napięcia, przesunął się po murze, otaczającym teren instytutu i wreszcie znieruchomiał przy bramie. Przy bramie poruszały się szybko małe i czarne postacie.

— Kto… tam… jest? — zapytał Kostienko z trudem chwytając oddech.

— Straż. Prawdopodobnie milicja… — Piskunow przystanął, przetarł oczy, głos mu się rwał. — Bramę… zamknęli… Zuchy! To znaczy, że Urm jeszcze tam jest.

Widać było, że alarm dotarł wszędzie. Teraz już nie jeden, ale trzy reflektory macały wzdłuż murów instytutu. W ich błękitnym świetle tańczyły wzniesione w górę słupy śniegu. Poprzez szum i wycie wichru dolatywały krzyki, ktoś wymyślał i klął. Wreszcie rozległ się ryk silników i zgrzyt gąsienic. Z parku samochodowego wyjeżdżały olbrzymie traktory — spychacze.

— Patrzcie, Kostienko — powiedział Piskunow. — Patrzcie uważnie! Jesteśmy świadkami niesłychanej obławy, pierwszej w dziejach ludzkości! Patrzcie uważnie, Kostienko!

Kostienko zerknął na niego spod oka. Wydało mu się, że po twarzy inżyniera spływają łzy.

Może zresztą wycisnął je tylko wiatr?

Zgrzyt gąsienic słychać było już nie gdzieś z tyłu, ale bardziej na prawo. Traktory wyszły na szosę. Można już było dojrzeć drgające światełka ich reflektorów. Światełek było pięć.

— Pięciu na jednego — szepnął Piskunow. — Nie ma żadnej szansy. Łuk samorzutny nie pomoże.

I nagle coś się zmieniło. W pierwszej chwili Kostienko nie mógł sobie uprzytomnić, co właściwie. Zawierucha wyła jak przedtem, jak przedtem kłębiły się nad ziemią chmury suchego śniegu, jak przedtem groźnie i pewnie ryczały silniki traktorów. Ale promienie reflektorów przestały błądzić po polu. Skupiły się przy bramie instytutu i znieruchomiały. A brama była otwarta na oścież i nie było przy niej żywego ducha.

— Ki diabeł? — powiedział Kostienko.

— Czyżby on?…

Piskunow urwał. W milczeniu pobiegli jeszcze spieszniej w stronę instytutu. W odległości najwyżej dwustu metrów od bramy Piskunow, który biegł pierwszy, wpadł na człowieka z karabinem. Człowiek wrzasnął ze strachu i rzucił się do ucieczki, ale Piskunow przytrzymał go za ramię.

— Co się stało?

Człowiek w czapce milicjanta kręcił głową jak wariat, wreszcie zaklął i oprzytomniał.

— Wyrwał się — powiedział. — Wyrwał się. Wywalił bramę i uciekł. O mało nie zadeptał Makiejewa. Pędzę do osiedla po posiłki…

— Dokąd poszedł?

Milicjant niepewnie machnął ręką w lewo.

— Zdaje się, że tam… Na szosę…

— To znaczy, że zaraz natknie się na traktory. Chodźmy.

To, co w tej chwili nastąpiło, pozostało im w pamięci na całe życie. Z wirującego tumanu śnieżnego wyłoniło się nagle coś olbrzymiego, bezkształtnego, prosto w oczy błysnęły im zielone i czerwone światełka i ostry, pozbawiony intonacji głos przemówił:

— Dzień dobry, jak się macie?

— Urm, stój! — krzyknął rozpaczliwie Piskunow.

Kostienko zobaczył tylko uciekającego milicjanta, Piskunowa wznoszącego w górę zaciśnięte pięści — po czym olbrzymia postać, złowieszczy potwór w kłębach pary ominął go, podnosząc wysoko grube jak belki nogi i zniknął wśród zawiei.

Starannie zamknąwszy za sobą drzwi, jak miał we zwyczaju, o ile przedtem nie wyłamał drzwi, Urm zrobił krok naprzód i stanął. Wszystko dokoła pełne było dźwięków, ruchu, promieniowania. Noc jarzyła się dla niego czarodziejskim, barwnym kalejdoskopem fal radiowych. Przed nim, w odległości trzynastu i pół metrów znajdował się niski budynek o szerokich oknach, zaopatrzonych w żelazne kraty. Budynek wydzielał wyraźne promienie podczerwone. Z wnętrza dolatywało niskie, potężne dudnienie. W powietrzu unosiły się miliardy płatków śniegu. Osiadając na szlifowanych bokach Urma, rozgrzanych ciepłem silnika atomowego, natychmiast topniały i ulatniały się.

Urm pokręcił głową i zdecydował, że najbardziej interesującym i osiągalnym obiektem badań może być tylko niski budynek naprzeciw. Wejście doń znalazł od razu, gdy tylko dostrzegł wydeptaną na podwietrznej stronie ścieżynę. Budynek był obsadzony małymi choinkami i Urm stracił trochę czasu na wyrwanie i obejrzenie jednej z nich. Następnie otworzył drzwi i wszedł.

Dwaj ludzie, siedzący w ciasnym, wąskim pokoiku przy stole na widok Urma zerwali się i popatrzyli na niego z przerażeniem. Urm zamknął za sobą drzwi — nawet na zasuwę — i zatrzymał się przed ludźmi.

— Dzień dobry, jak się macie? — powiedział.

— Czy jest tam towarzysz Piskunow? — zapytał niepewnie jeden z ludzi.

— Towarzysz Piskunow wyszedł. Co mam mu powtórzyć? — powiedział obojętnie Urm.

Ludzie go nie interesowali. Uwagę jego przyciągnęło nieduże, kudłate stworzenie, które wcisnęło się w kąt pod ścianą. „Ciepłe, żywe, o mocnym zapachu, nie człowiek” — określił Urm i powiedział: