Выбрать главу

– Masz nadal kontakt z Miltem Custerem, A. J.? – zapytała Lauren. Milt, wdowiec z Chicago, zalecał się do A. J. w czasie ich wspólnego pobytu w Kolorado. Miło wspominałem jego niezgrabne zaloty. Ale następne słowa Lauren przywołały mnie do rzeczywistości.

– Chcesz, żebyśmy ci w czymś pomogli? Oboje? Oczywiście, chętnie posłucham, o co chodzi. Czy Alan ma podnieść drugą słuchawkę? Dobrze, tak… Zaczekaj chwilę. – Zakryła dłonią słuchawkę i powiedziała: – To A. J. Simes. Potrzebuje naszej pomocy. Może byś wziął bezprzewodowy telefon i posłuchał, co ma nam do powiedzenia?

Poszedłem do przedpokoju po drugi telefon i przywitałem się z A. J. Zaraz po wymianie wstępnych grzeczności zapytała:

– Czy któreś z was słyszało o Edmondzie Locardzie? Odpowiedziałem, że nie. Lauren stwierdziła, że nazwisko wydaje się jej znajome.

– To może słyszeliście o organizacji, która nazywa się Locard? Nazwa pochodzi, oczywiście, od nazwiska Edmonda Locarda. To był dziewiętnastowieczny francuski detektyw.

Oboje odpowiedzieliśmy, że nie, ale Lauren zaczęła kiwać głową, jakby nazwisko obiło się jej jednak o uszy. A. J. westchnęła.

– A czy mówi wam coś nazwa Vidocq? Organizacja o nazwie Vidocq Society?

– Tak – odparłem. – Czytałem o nich. To jest, hmm, ochotnicza organizacja funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości… Słucham? A także biegłych sądowych i prokuratorów, którzy pomagają policji w wykrywaniu starych zbrodni. Przeważnie morderstw i porwań. Zdaje się, że mają nawet sukcesy?

– Tak, rzeczywiście. Bardzo dobrze, Alan. Locard jest zespołem podobnym do Vidocq Socjety i stawia sobie podobne cele, choć ma, jakby to powiedzieć, nieco inną filozofię i podejście. Ja jestem jednym z członków założycieli. Nie jesteśmy znani jak Vidocq, bo nie zależy nam na rozgłosie. Nie mamy tak prominentnych członków jak oni. Ale działamy bardzo efektywnie. Dzwonię do was, gdyż postanowiliśmy właśnie rozważyć włączenie Locarda do śledztwa dotyczącego morderstwa, które wydarzyło się w Kolorado ponad dziesięć lat temu, a które ma zastanawiające analogie z tym, co obecnie dzieje się w tym stanie. Zasugerowałam zarządowi, że oboje moglibyście być pomocni w naszych wysiłkach. Ty, Lauren, mogłabyś służyć nam radą jak poprowadzić śledztwo w miejscowych warunkach. A ty, Alan, jako lekarz, mógłbyś mi pomóc w naświetleniu pewnych aspektów sprawy. Zarząd przeprowadził już dyskretną analizę waszej zawodowej przeszłości i upoważnił mnie do zaproponowania wam współpracy. Jeśli śledztwo potoczy się tak, jak przewidujemy, moglibyście się przyczynić do nadania mu odpowiedniego biegu.

Tego wieczoru A. J. powiedziała nam niewiele więcej. Wyjaśniła tylko, że nasze uczestnictwo jest całkowicie dobrowolne i że nie otrzymamy żadnego wynagrodzenia, jedynie zwrot kosztów podróży, i to zaaprobowanych wcześniej przez szefa Locarda.

Popatrzyliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami. Lauren zapewniła A. J., że rozważymy jej propozycję. Ona zaś dodała, że będziemy musieli przyjechać do Waszyngtonu – przynajmniej raz, a może dwa lub więcej, lecz rodzina z Kolorado, która zwróciła się do Locarda z prośbą o podjęcie śledztwa, sfinansuje przelot na pierwszą wizytę.

– Kiedy mielibyśmy przyjechać? – spytała Lauren.

– Pierwsze spotkanie odbędzie się za tydzień, licząc od jutra. Musielibyście przyjechać o szóstej rano na lotnisko Jefferson County. To, zdaje się, niedaleko od waszego domu?

– Tak, rzeczywiście dość blisko.

– Będzie tam na was czekał samolot na stanowisku, które oni nazywają… – A. J. zawahała się i przez chwilę słuchałem szelestu przewracanych kartek o, mam, Prywatne Linie Dyrektorskie. Rodzina nosi nazwisko Franklin. Jeżeli będziecie mieli szczęście, wrócicie do Kolorado jeszcze tego samego dnia. A najpóźniej w południe w niedzielę. Gdyby poproszono was o zatrzymanie się dłużej, ktoś tutaj pomyśli o tym, żeby zapewnić wam nocleg.

– Czy ty też tam będziesz? – zapytałem. – Mam na myśli to spotkanie.

– Tak, oczywiście. I jeszcze jedna sprawa… Czekaliśmy bez słowa.

– …Bardzo proszę, nie mówcie nikomu o naszej rozmowie. Dyskrecja odgrywa tu podstawową rolę. Zgoda?

– Oczywiście.

– Ona nie chce, żebyśmy powiedzieli o tym Samowi – odezwałem się, gdy odłożyliśmy słuchawki. Sam Purdy był policyjnym detektywem z Boulder i naszym dobrym znajomym. A. J. poznała go zeszłej jesieni.

– Ja też odniosłam takie wrażenie – przytaknęła Lauren. – Domyślasz się, dlaczego?

Pokręciłem przecząco głową.

– Pewnie ma jakieś powody. Czy możesz sama dokończyć pizzę? Chciałbym poszperać trochę w Internecie.

Kwadrans później usiadłem przy stole w kuchni.

– Nie znalazłem nic o organizacji Locard i parę informacji o Edmondzie Locardzie. Ale Vidocq Socjety ma własną stronę. Wśród członków jest wiele znanych osobistości. Wiesz, takich twardogłowych facetów, co to mają wyrobioną opinię na temat Moniki Levinsky. Jest kilka osób, które zeznawały jako świadkowie w procesie O. J. Simpsona. Vidocq organizuje spotkania we własnej rezydencji w Filadelfii. Na ich stronie jest kilka reklam, które zachwalają „dobrą kuchnię i dobry kryminał”. Najwyraźniej przesiadują przy eleganckich lunchach i dyskutują o dawnych zbrodniach. Wygląda to jak ekskluzywny klub zajmujący się zwalczaniem przestępczości.

Lauren sama piła wodę, ale mnie podała kieliszek czerwonego wina.

– Przypomniałam sobie, skąd znam nazwisko Locard. W kryminologii istnieje zasada zwana „regułą wymiany Locarda”. Stanowi ona naukową podstawę pogłębionej analizy dowodów rzeczowych. Locard stworzył teorię, która głosi, że kiedy dwaj osobnicy stykają się ze sobą albo przebywają w pobliżu siebie przez dłuższy czas, zawsze następuje między nimi wymiana jakichś materialnych substancji, widzialnych gołym okiem albo choćby pod mikroskopem. Uśmiechnąłem się.

– Właśnie to znalazłem w Internecie. I jeszcze informację, że Locard pracował w Lyonie. Jak myślisz, powinniśmy w to wejść?

– Chyba tak. To wygląda interesująco. A najbardziej mnie dziwi, że poprosili właśnie nas. Zastanów się, Alan, przecież na dobrą sprawę my w ogóle, by tak rzec, nie istniejemy w świadomości szerszych kręgów, na skalę krajową. Podejrzewam, że A. J. prowadzi jakąś agendę, o której nie mamy pojęcia.

– Nie uważasz, że może nam to zająć sporo czasu? Lauren wzruszyła ramionami.

– Znam parę osób, które robiły tego rodzaju rzeczy. Mam wrażenie, że chodzi im o jakiś rodzaj doradztwa. Nie sądzę, aby naraziło to nas na wielkie kłopoty. Poza tym, jesteśmy winni wdzięczność A. J. za kilka wspaniałych miesięcy.

– Tak, rzeczywiście – przytaknąłem i podniosłem do ust kawałek pizzy. – Nie wiem, jak nam z tym pójdzie, ale pizzę robimy po prostu wspaniałą, no nie?

W ten sposób weszliśmy w sprawę.

2.

Do Waszyngtonu polecieliśmy prywatnym odrzutowcem, który mógł pomieścić dziesięciu pasażerów. Zapewne tyle osób zmieściłoby się na skórzanej kanapie umieszczonej w samym środku kadłuba. W tym locie, który odbył się bez żadnych międzylądowań, było tylko dwoje pasażerów: Lauren i ja. Stewardesa, która zachowywała się jak szefowa domowej służby, dała do zrozumienia, że na krajowym lotnisku w Waszyngtonie będzie na nas czekać lśniąca czarna limuzyna z szoferem w liberii albo przynajmniej auto typu town car z kierowcą. Kiedy jednak zeszliśmy ze schodków Gulstreama i odebraliśmy od troskliwej pani Anderson bagaż, jedynym autem, które podjechało do odrzutowca, była jasnożółta cysterna z paliwem. Po minucie czy dwóch jeden z pilotów poradził, żebyśmy poszli do poczekalni w biurze spółki zajmującej się obsługą samolotów.